Rudyard Kipling
Ballada o wschodzie i zachodzie (1889)
Clarkesville, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
13:50 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, sobota, 12 września 2009
Tulo’stenaloor popatrzył chłodno na młodego kessentai.
— Opowiedz mi jeszcze raz o tej potyczce.
— O czym, estanaar? — spytał Cholosta’an. Młody dowódca zwiadowców był wyraźnie zmieszany, rozmawiając o tym starciu z estanaarem tak dużej gromady. Określenie to można było znaleźć w Sieci, ale od niepamiętnych czasów nikt go nie używał. Jego ludzkim odpowiednikiem był „wódz” i „mentor”, a może nawet „król”. Czasy ostatniego estanaara minęły wiele tysięcy lat temu.
— Ogień z nieba — prychnął Tulo’stenaloor. — Mała bitwa…
— Nie było żadnej bitwy, estanaar — przyznał Wszechwładca. — Był tylko ogień z nieba…
— Artyleria — wtrącił Staraquon. Oficer wywiadu Tulo’stenaloora zakołysał z pogardą grzebieniem. — Zacznij wreszcie uczyć się nowych słów.
— Nie jestem pisklakiem — warknął Cholosta’an. — Nie muszę wysłuchiwać takich rzeczy, kenstainie!
Określenie to było straszliwą zniewagą, równoznaczną z nazwaniem kogoś eunuchem. Kenstainowie byli Wszechwładcami, których usunięto na zawsze z Rejestrów Bitwy albo z ich własnego wyboru, albo decyzją posleeńskiej Sieci Danych. Niektórzy uchylili się od udziału w walce, niektórzy jednak mieli po prostu pecha, bo nie udało im się zgromadzić bogactw ani przemocą, ani podstępem.
Kenstainowie byli jednak pod pewnymi względami użyteczni; zapewniali minimum działania „administracji”, z którą nie radziła sobie Sieć. Ale ponieważ Sieć ich nie uznawała, nie mogli brać udziału w legalnym handlu i musieli polegać na dobrej woli i łasce swoich odważniejszych bądź mających więcej szczęścia pobratymców.
Nikt nie lubił kenstainów.
Tulo’stenaloor nachylił się do przodu i nastroszył grzebień.
— Jeszcze raz tak powiesz, a każę cię zabić. Zgodziłeś się słuchać moich rozkazów, jeśli poprowadzę cię do zwycięstwa. Niech więc do ciebie dotrze, że mówiłem poważnie. Zależy mi na twoich informacjach, ale nie aż tak, żeby pozwalać ci obrażać mojego oficera wywiadu. Zrozumiałeś?
— Ja… — Młody Wszechwładca oklapł. — Nie… estanaar, nie rozumiem. Nie rozumiem, czemu to ma takie znaczenie i dlaczego muszę przez to przechodzić. Nie tego uczy nas Droga.
— Nie mów mi nic o Drodze — parsknął starszy Wszechwładca. Dotknął palcem zwisającego mu z ucha symbolu i prychnął. — To Droga doprowadziła nas do tego impasu. To Droga popchnęła nas do klęski na Aradanie i Kerlanie. Będziemy korzystać z niej, kiedy będzie ona drogą do zwycięstwa, ale w moim obozie jedyną Drogą, jedyną misją — powiedział, używając ludzkiego słowa — jest całkowite pokonanie ludzi. Tu chodzi o coś więcej niż o tę kulkę błota, tu chodzi o przetrwanie Po’oslena’ar jako rasy. Jeśli nie zniszczymy ludzi, oni nas zniszczą. Dlatego ja ich zniszczę, wyrwę z korzeniami tutaj i na Aradanie, i na Kerlanie, i wszędzie tam, gdzie tylko są. Zrobię to nie dla Drogi, ale dla naszej Rasy. A ty albo mi w tym pomożesz bez zadawania pytań, albo możesz odejść. Ale jeśli powiesz, że mi pomożesz, a potem zakwestionujesz zdanie moje albo oficerów, których ci przydzielę, zginiesz. Czy teraz rozumiesz?
Młody Wszechwładca urodził się na Ziemi, w ogniu bitwy, i ciągle słyszał opowieści o klęskach z rąk ludzi. Nie dla niego były bogactwa zdobyte podczas pierwszego lądowania, kiedy rozległe połacie Ziemi padły pod naporem Rasy. Nie dla niego były łatwe spłaty długów edas, miażdżącego brzemienia kosztów wyposażenia swojego oolt. Dopóki ich nie spłacił, mógł być jedynie sługą zdolniejszych albo mających więcej szczęścia kessentai. Dlatego też jego pierwsza bitwa wyglądała jak wszystkie inne: — rzeź wśród wzgórz, normalsi rozdzierani ogniem artylerii, której nie sposób było dosięgnąć, kessentaiowie wystrzeliwani przez snajperów, których nie dało się wypatrzyć w nawale ognia. W czasie tych żałosnych szturmów nie można było zdobyć chwały ani łupów, nawet jeśli rabowało się własne trupy.
Wódz zwiadowców dostrzegał słabość Drogi Wojny, która wzywała do ślepych, szalonych ataków na wroga, i czuł, że musi istnieć inna droga. To dlatego odpowiedział na wiadomość przefiltrowaną przez Sieć. I oto pojawiła się nowa Droga i nowy mesjasz, który miał ich poprowadzić do ziemi obiecanej interioru. Wiedział, że nowa droga będzie trudna, ale nie spodziewał się, że aż tak.
— Będę… będę posłuszny, estanaar — powiedział. — Nie rozumiem, ale będę posłuszny. — Przerwał i wrócił do wcześniejszej rozmowy. — Ogień z nieba… artyleria… spadł bez ostrzeżenia. To znaczy nasze tenarale uprzedziły, że się zbliża, ale dopiero wtedy, kiedy wisiał już nad naszymi karkami. Kiedy padł Ramsardal i zobaczyłem ogrom zniszczeń, zacząłem się wycofywać. Wiedziałem, że to ludzcy snajperzy, ale przez ogień… artylerię tenarale nie mogły ich wykryć. Zebrałem tak wielu oolt’os, jak mogłem, i najszybciej jak się dało wycofałem się spod ostrzału.
— Umiesz posługiwać się mapą? — spytał Staraquon.
— Ja… — Młody kessentai nerwowo nastroszył grzebień, ale w końcu go złożył. — Nie wiem, co to jest mapa…
— Możesz nazywać mnie Esstu — powiedział spokojnie Staraquon. — Zbieram informacje o ludziach. Kessentai Essthree przeszkoli cię później w posługiwaniu się mapami; zasadniczo jest to obraz Ziemi widzianej z powietrza. Chciałbym wiedzieć, gdzie miała miejsce potyczka. Skoro napotkaliście ogień snajperów, musiał to być jeden z oddziałów rozpoznania, ludzki lurp, a nie ostrzał kierowany ich czujnikami. Jeśli gdzieś tam jest oddział zwiadu, prawdopodobnie idzie do nas, żeby zobaczyć, co robimy. Nie możemy do tego dopuścić. Dlatego musimy wiedzieć, gdzie i kiedy miała miejsce ta potyczka.
Wszechwładca znów nastroszył grzebień i szczęknął zębami.
— Odbyła się zeszłej nocy. Droga do tego rejonu przebiegała blisko ludzkich linii, ale tylko taką znałem, więc ją wybrałem. Mogę pokazać, gdzie to jest, ale nie umiem opowiedzieć.
— W porządku — powiedział Staraquon, kłapnąwszy grzebieniem. — Przydałoby się to nam, ale nie jest konieczne. — Odwrócił się do Tulo’stenaloora. — Chciałbym wysłać więcej patroli, w tym moich esstu kessentai. Opracowaliśmy czujniki, które pomogą nam odnaleźć tych utrapionych lurpów.
— Czy z tamtego rejonu wychodziła jakaś transmisja? — spytał Tulo’stenaloor. Musiał przyznać, że nie umiał tak sprawnie zdobywać informacji jak Staraquon, ale właśnie dlatego zwerbował go jako swojego esstu.
— Nie — odpowiedział oficer wywiadu. — Wygląda na to, że używają jakiejś beztransmisyjnej formy łączności. Prawdopodobnie tych przekaźników laserowych, które porozrzucali po wzgórzach.
— Czy można jakoś wydobyć z nich informacje? — spytał starszy kessentai. — Albo jakoś im je podrzucić?
— Jedno i drugie — szczeknął z rozbawieniem Staraquon. — Ale czy nie powinniśmy z tym poczekać na atak? Chciałbym, żeby aż do tej chwili ludzie niczego nie podejrzewali.
— Zgoda — powiedział Tulo’stenaloor. — Bardzo dobrze, rób to, co musisz. Możesz nawet korzystać z sił kessentaiów, jeśli uznasz, że uda się to utrzymać w tajemnicy. Ale znajdź ten oddział zwiadu i zniszcz go.
* * *
Jake jeszcze raz spojrzał przez lornetkę i w zamyśleniu podrapał się po brodzie. Rzeka Tallulah zbierała wodę z gór północno-wschodniej Georgii; wpadały do niej liczne mniejsze strumienie, tworząc całkiem spory ciek. Ludzie wykorzystywali go w wielu miejscach do wytwarzania energii hydroelektrycznej. Mosovich obserwował właśnie odcinek rzeki między zaporą Lake Burton a jeziorem Seed. Według mapy i raportów zwiadu, w tym miejscu rzeka powinna być łatwa do przekroczenia; miała zaledwie trzydzieści metrów szerokości i w najgłębszym miejscu sięgała do kolan. Ponadto oba brzegi były gęsto zarośnięte i strome. Zwiadowcy musieli tylko zejść na dół, przebiec krótki odcinek otwartego terenu, przekroczyć rzekę i na powrót zniknąć pod osłoną lasu.
Читать дальше