Kratistobójca uderzył otwartą dłonią o blat sekretarzyka i esthlos Njute zamilkł, cofnął ręce, skulił się na zydlu.
— Uspokój się — rzekł cicho pan Berbelek. — Żadnej decyzji jeszcze nie podjąłem. Widzę, że jakiś nasz statek wchodzi do portu; idź, tym się zajmij. Zostaw mi papiery. Widzimy się wieczorem u Oriflamme’ów.
— Tak. Dobrze. Przepraszam.
Esthlos Njute wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Pan Berbelek próbował jeszcze przez chwilę czytać list od Aurelii, wrócił nawet do listu od Janny, który dotarł doń opóźniony o miesiąc, bo też szedł przez Ostróg (Janna w tym liście nadal nie chciała podać powodu, dla którego tak nagle zdecydowała się hodować bezgłowce w Ziemi Gaudata) — ale to nie miało sensu, tylko się prześlizgiwał wzrokiem po literach.
Myśli same skręcały ku politycznym łamigłówkom, tym rozgrywkom międzykratistosowym, w które się ostatnio coraz mocniej angażował, formował się już bowiem zarys możliwej koalicji, pustka po Czarnoksiężniku musiała zostać wypełniona, a Kratistobójca pomagał wykreślić nową mapę kerosu i wojna z adynatosami stanowiła w tych negocjacjach jedną z kart przetargowych — ci, co przyrzekli wspomożenie Illei jeszcze przed upadkiem Czarnoksiężnika, posiadali teraz lepsze pozycje. Nagle okazało się, że opłaca się być sojusznikiem Księżycowej Wiedzmy, opłaca się pozyskać przychylność Kratistobójcy… Myśli biegły ku aetherycznej flocie wojennej, zbieranej na orbicie Księżyca, ku zastępom hyppyroi, ku Aurelii, Omixosowi i Hierokharisowi, ku Pani…
Oczywiście wiedział, że człowiek rozsądny wybrałby propozycję księcia lub propozycję Kristoffa, lub jedną z tysiąca innych bezpiecznych alternatyw — i tak powinien postąpić pan Berbelek.
Ale — no pomyśl tylko, Hieronimie — ty, który stwarzałeś państwa, koronowałeś królów, zdruzgotałeś imperium Czarnoksiężnika, ty, z krwią kratistosa na rękach, przed którym drżą Potęgi — jakiż Cel teraz przed tobą? Spokojne, szczęśliwe życie aristokraty w tym kupieckim kraiku, ognistowłose dziatki, rządy w zabawkowym księstwie? A może bogactwo, złoto, jeszcze więcej złota, handel, handel, handel — atramentowe bitwy między kolumnami cyfr?
Kristoff podarował mu kiedyś księgę pism kristjańskich: po większej części nudna historia Żydów i bełkot religijny. Lecz żadna księga nie jest zupełnie pozbawiona mądrości:
Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.
Nawet starożytni Żydzi znali prawa Formy. Nie można skłamać samego siebie.
Mówi więc jak Kratistobójca, czuje jak Kratistobójca i myśli jak Kratistobójca.
* * *
Kryptomancja lunarna posiadała na Ziemi tradycję długą i niechlubną, nawet babilońscy astrologowie nie mogli się tu poszczycić wielkimi sukcesami. Z kolei astrologowie księżycowi, najlepiej poinformowani, nie mieli powodu (ani możliwości) oddawać się zdalnym obserwacjom Czwartego Labiryntu, więc i do ich doświadczeń nie można się było odwołać. Pan Berbelek przywiózł jednak kilka starych podręczników świątynnych z Biblioteki Labiryntu, wyszukanych dlań przez Antidektesa Alexandryjczyka, i to właśnie pochodzącymi z nich rycinami się teraz posiłkował, obserwując przez kryształową lunetę z dachu portowego bakhauzu północny brzeg Morza Poronnego. Akurat tej nocy nie padał deszcz, mgła nie zasnuwała miasta ani chmury nieba; nie wolno było zmarnować takiej okazji. Lunetę wypożyczył z Akademei Vodenburskiej. Umocowano ją na masywnym trójnogu, dwoje doulosów poruszało mosiężne obręcze, nakierowując opticum podług wskazówek pana Berbeleka. Światła portu i statków trochę mu przeszkadzały, kazał rozstawić od zachodu wysoki parawan. Podmuchy wiatru szarpały nim co chwila, tłukł się hałaśliwie, to też przeszkadzało. W ogóle ostatnio niemal wszystko irytowało Kratistobójcę.
Poza nim i doulosami na płaskim dachu znajdowało się czworo horrornych z naładowanymi żarłaczami, ułożyli się w rogach budynku, lecz grafitowe zbroje nawet w pełnym blasku Księżyca nie pozwalały dostrzec sylwetek żołnierzy.
Pan Berbelek już chwilę temu posłał po gorącą qahwę i wódkę. Po dwóch godzinach obserwacji nie był bliżej konkluzji. Liczył, że może przesądzi sama Pani… I tak pan Berbelek nie zaśnie, koszmary stawały się coraz bardziej trujące, przez kilkanaście minut po przebudzeniu nie potrafił rzec słowa w żadnym ludzkim języku; nie chciał zasypiać. W Vodenburgu wydzwoniono pierwszą, przeciągnął się na likotowym krzesełku. Przemieszczenia makin aetherycznych poruszających Labiryntem Illei, a więc i aktualny kształt Labiryntu — stanowiły bezpośrednie odbicie fluktuacji morfy Potni. Anthos Illei Okrutnej rozkwitał nad różowymi wodami księżycowego morza w formie konfiguracji naniebnych konstruktów uranoizowych, to wiedzieli wszyscy Księżycanie. Cały problem we właściwiej interpretacji tych kształtów. Rozłożone na dachu bakhauzu wokół pana Berbeleka księgi zawierały ryciny z mapami Labiryntu sporządzonymi w dni wyjątkowo ważnych wydarzeń: wielkich tryumfów i klęsk Pani, narodzin jej dzieci, śmierci syna, pierwszego ataku adynatosów, i tym podobnych. Pan Berbelek siedział z rękami założonymi na karku, nocny wiatr przewracał ciężkie strony księżycowych ksiąg.
— Proszę, esthlos.
Anton odsunął stopą inkunabuł i postawił obok tacę z czarą parującej qahwy, butelką pażubówki, kubkiem i solniczką.
Pan Berbelek nalał sobie wódki, połknął jednym haustem.
— Esthlos…
— O co chodzi? — Kratistobójca warknął na Antona, zaskoczony, że ten jeszcze nie odszedł. Zmitygował się na widok panicznego odruchu służącego. — Tak, Anton?
— Jeśli miałbyś teraz chwilę czasu, esthlos…
— No mów, mów.
Anton rozglądnął się nerwowo na boki, jakby obawiając się podsłuchania przez doulosów lub horrornych.
— Chciałbym prosić cię o pozwolenie, esthlos…
— Tak?
— Chcę się ożenić.
Pan Berbelek zamarł w pół ruchu, z przechyloną butelką pażubówki i kubkiem w rękach, i wybuchł śmiechem.
Anton zmieszał się jeszcze bardziej. Pan Berbelek spostrzegł, że próbuje on teraz niepostrzeżenie umknąć z dachu, więc nalawszy alkohol i odstawiwszy butelkę, zamachał na służącego przyzywająco.
— No nie uciekaj mi teraz. Jeśli z kogoś się śmiałem, to chyba z siebie. Znam ją?
— To kuzynka jednej z panien domowych esthle Latek. Aegipcjanka, teraz korespondujemy ze sobą. I właśnie —
— Przeniósłbyś się do Alexandrii.
— Twój paląc tam, esthlos, stoi prawie pusty, przydałby się ktoś, kto by miał oko na niewolników.
— Nie zdradziłeś jej imienia. Anton opuścił wzrok.
— Mandisa, córka Heppusa i Izdihar, z Ablatep.
— Mandisa. Mandisa, czyli Słodka. Mhm. — Pan Berbelek obracał w ustach szczypiącą pażubówkę. — Wiesz, że Porte i Tereza zostaną tutaj.
— Tak, esthlos.
— To jest jeden z tych wyborów, które decydują o całym życiu; jeden z nielicznych, którego jesteśmy świadomi w momencie dokonywania. W tę lub w tę stronę — pan Berbelek wskazał ręką z kubkiem na lewo i prawo — ku takiemu Antonowi lub takiemu Antonowi.
— Tak. Wiem. Naprawdę wszystko przemyślałem.
— Masz moje pozwolenie, masz. Podaj mi datę ślubu, na pewno nie zapomnę o podarunkach. Nie obawiaj się, nie pojawię się osobiście.
— Ależ bylibyśmy zaszczyceni, esthlos! Tylko że…
— Wiem, wiem, pod aurą Nabuchodonozora Kratistobójca na weselu nie stanowiłby dobrej wróżby. — Pan Berbelek pociągnął dwa łyki zimnej pażubówki. — Chodź no tu. No chodź. Stań tutaj. Czekaj… O, teraz. Pochyl się, spójrz w ten okular. Powiedz mi, co widzisz.
Читать дальше