Drugie piętro. Pić mi się chce, że zaraz zdechnę! Czuję suchość w ustach. Wykorzystując dogodny moment, zatrzymuję się na schodach i pospiesznie pociągam z butelki. Zwykła woda pitna, taszczę całą skrzynkę. To nie wódka, nie wzbudza szczególnego zainteresowania u strażników. I zapachu nie będzie.
– Ruszaj się!
Taranujący zbiegają na pierwsze piętro. Teraz! Wymijając ich, kopię pod kolano najbliższego. Ten wrzasnąwszy głucho, traci równowagę, a ciężki stalowy kloc niebezpiecznie przechyla się na bok.
Yes! Teraz upada drugi – podcięcie, to przykra sprawa – i leci do przodu.
– Rwaamać!
Inercja takiego drobiażdżku, to nie w kij dmuchał. Kłoda swoją masą (plus mój cios nogą) popycha pierwszą parę taranujących. Z brzękiem wylatuje podwójna szyba. W ślad za nią ląduje kłoda, ciągnąc ze sobą tragarzy, biegnących na przedzie.
Przysiadam na balustradzie, obracam się i zawisam na rękach. Trochę w lewo… skok! Pod moimi nogami sprężynuje czyjeś ciało. Dzięki, stary, zapewniłeś mi miękkie lądowanie, na to liczyłem!
Tej części budynku nikt nie pilnuje – wyjście jest z drugiej strony. A to znaczy, że nikt nie może mnie zatrzymać. Chyba że kula. Skręciwszy za róg, zatrzymuję się na moment – zero strzałów, zero odgłosów pościgu. Znaczy, jak na razie mnie nie złapali. I git. Babrzcie się sami w swoim gównie!
To co zrobiłby normalny człowiek w mojej sytuacji? Jasna sprawa, że wyrwałby do domu. Tia, i za daleko by nie uciekł. Mało to w okolicy kręci się przeróżnych „makarów” z przydupasami. Jakoś nie mam ochoty sprawdzać, zamienić jeden barak na drugi, też czemuś nie. Dlatego też nie uciekamy.
Wybieram dom – zwykły czteropiętrowiec – wspinam się na balkon pierwszego piętra. Na moje szczęście lokatorzy z parteru zamontowali na swoim kratę, której pręty wykorzystuję jako drabinę. Nie żeby sprawnie mi to szło, ale jakoś załażę. Sił póki co mi nie brakuje. Kładę się, rozglądam. W szafce jakieś szmaty. O, toporek! Mały, i git, duży nie jest mi specjalnie potrzebny. Puszka oleju maszynowego i rożne gospodarcze drobiazgi. Okej, to na później. Rzucam ścierki na podłogę i obficie polewam olejem. Dyskretnie sprawdzam, czy nikogo nie ma w pobliżu. Czysto. Przyciskam natłuszczony materiał do szyby, napieram – i trzeszczy wypchnięte szkło. Jeszcze w szkole o tym czytałem. Tytuł książki: „Młoda Gwardia”. Tam napisano, że szyba wybijana w taki sposób nie wydaje charakterystycznego dźwięku. No i w zasadzie, autor nie skłamał. Ostrożnie przełażę przez parapet. Gotowe, jestem w środku, mam nadzieję, że nikt z ulicy tego manewru nie zauważył. Teraz można się rozejrzeć, byle tylko nie pokazywać się w oknach. W kuchni odkrywam czerstwy bochenek, ugotowany makaron, dawno już spleśniały, i parę słoików z domowymi kiszonkami. O pomidory! Świetnie, chleb sobie namoczę w zalewie. Znalazłem też trochę wody, będzie czym popić. Kran w odpowiedzi na przekręcenie kurka tylko smętnie zacharczał, w rurach pusto. No teraz to można spokojnie odetchnąć.
Uznaję, że ucieczka się udała. Improwizacja, ale innego wyjścia nie było. Tak, uszkodziłem jednego z taranujących, a drugiego, całkiem możliwe, zabiłem, skacząc na niego z półpiętra. I niech sobie krzyczą z oburzeniem strażnicy moralności, ja tam wyrzutów sumienia nie odczuwam. I w ogóle. Jeszcze dziś w nocy moi, jak by to powiedzieć, towarzysze niedoli trzymali mnie za ręce i nogi, a w tym czasie jeden z nich mnie bił. I najwyraźniej, żadne sumienie go nie dręczyło. Na polecenie brygadzisty, któryś z taranujących upuściłby mi na nogę ciężką stalową belkę i też mało prawdopodobne, żeby to go zasmuciło. Zgiń dziś ty, a jutro ja! Wstrzymam się na razie z umieraniem, nie mam ochoty dostarczać przyjemności kudłatemu brygadziście. No, mam nadzieję, że teraz wpierdolą mu w full HD.
Podałem bandytom swój adres i całkiem możliwe, że ktoś go zapamiętał. A to oznacza, że mogą tam na mnie czekać. Na zdrowie, niech sobie nawet zaglądają do mieszkania, nie mam nic przeciwko. Dla mnie i tak nie ma tam nic cennego. Wszystko, co potrzeba da się zdobyć w innych miejscach, na przykład w takich opuszczonych mieszkaniach. A co, tylko bandytom wolno szabrować?
Ludzie Makara czyszczą domy systematycznie, niczego nie przepuszczając. W takim tempie, żeby dotrzeć tutaj, muszą jeszcze długo, długo dreptać. A to znaczy, że mogę wyluzować – blisko swoich włości na pewno nie będzie mnie szukał. Za to, jak najbardziej jest w stanie wysłać do mojego domu parkę morderców, ale tam czeka ich niepowodzenie – aż tak jeszcze rozumu nie straciłem.
Spałem trochę niespokojnie, w pobliżu ktoś wszczął strzelaninę. Tyle dobrego, że nie przy samym domu – zawsze coś. Kolejny raz przekonuję się, że trzeba stąd spływać.
Przeszukanie mieszkania, przeprowadzone przez mnie metodą bandytów, przyniosło mniej niż skromne rezultaty – najwyraźniej mieszkali tu ludzie niebogaci. Oprócz kiszonych ogórków, znalazłem jeszcze trzy słoiki jabłek. Sajra, gorbusza, herbata. Swoją drogą całkiem nieźle. Cukier. I tak, ziarnko do ziarnka. Płaszcza nie wziąłem, nie ta pora roku, za to kurtkę skórzaną (niechby i nie nową) przygarnąłem. Butów w moim rozmiarze nie było, niestety.
I tak sobie siedzimy, nocy czekamy. Nie żebym miał wzrok jak sowa, ale przecież inni też nie będą mieli żadnej przewagi. Drogę znam, pamięć wzrokowa dopisuje. Więc drobnym kroczkiem się przekradnę – byle w stronę domu, z dala od tych terytoriów.
Nie wiedzieć kiedy przysnąłem, widać nerwy nie wytrzymują. Obudziłem się, gdy ciemność za oknem ukryła już sąsiedni dom. Mówiąc wprost, nigdy nie podejrzewałem, jak ciemno może być w mieście. Co by się nie działo, zawsze jest tu jakieś światło. Nawet w razie awarii zasilania w oknach coś się świeci. A teraz ciemność prawie absolutna! Ani płomyka, ani żarówki! Aż strach na to patrzeć.
I dźwięki. W tym Tarkowie są zupełnie inne. Nawet szum wiatru za oknem inaczej się odbiera. Coś gdzieś skrzypi, pewnie drzwi – zapomnieli zamknąć. Szelest wszystkich możliwych śmieci, rozwiewanych na wszystkie strony. Żadnych kroków ani dźwięku silnika – nic.
Jednak pora się ruszyć. Długo tu nie przekantuję, coś trzeba jeść. Jeśli wezmę się za plądrowanie mieszkań, zawsze będzie ryzyko, że trafię na kogoś lepiej zorganizowanego w tym względzie. Znów zaproponują mi dźwiganie kłody i to może okazać się jeszcze nie najgorszym wariantem. Dziękuję, postoję.
Nie wyszedłem przez balkon, po coś w końcu wymyślono drzwi. Zamek prościutki. Przezornie go nie zamknąłem, tylko zaklinowałem falkę karteczką, żeby się nie zatrzasnął przy zamykaniu. Taki sam papierek wsunąłem w szczelinę między zawiasem a samymi drzwiami, by z kolei nie otworzył ich wiatr. Przynajmniej nie od razu – trzeba zostawić sobie miejsce, do którego będzie można sprawnie się zmyć w razie potrzeby.
Na klatce schodowej było jakoś tak upiornie, tutaj świst wiatru odczuwałem zupełnie inaczej niż w mieszkaniu. Ostrożnie uchylam drzwi na dwór, jakiś czas wytężam słuch – na razie nic nie wyczuwam.
* * *
Na dworze powitał mnie chłód i pochwaliłem się w myślach za to, że szczęśliwie zaopatrzyłem się w skórę. Rozglądam się (raczej nasłuchuję) i przebiegam do sąsiedniego domu. Ulica, tym razem szersza niż poprzednia. Wpatruję się w ciemność. Oczy powoli przywykają, zaczynam już rozróżniać kontury budynków i najbliższych drzew. Wybieram odpowiedni moment, szybko przecinam ulicę i skrywam się pod ścianą ośmiopiętrowca. W porządku. Nikt mnie nie zawołał i w ogóle w żaden sposób nie zareagował na moją obecność. No to idziemy…
Читать дальше