Jaką przyjąć kolejność? Zanim uczynię ruch przeciwko Andersonom rządzącym w pozostałych Rodzinach, będę musiał dopatrzyć, żeby ich macierzysta wyspa została wyludniona. Nie będzie posiłków, nie będzie gniewnej, zwodniczej i niepokonanej armii z Anderson, która byłaby w stanie ruszyć na ratunek władcom. Ludność Anderson może wynosić nawet milion. Z pewnością nie mniej niż sto tysięcy. Nawet w czasie szybkim byłaby to długa i nużąca praca, jeśli byłbym uzbrojony tylko w żelazny nóż i musiał chodzić od osoby do osoby. Zużyłbym na to całe życie i nie doszedłbym nawet do połowy. Potrzebny był kataklizm, który zabiłby ich wszystkich od razu i któremu nie mogliby się oprzeć. Nie wiedziałem, jak taką rzecz wykonać.
Potrzebowałem pomocy i istniało jedyne miejsce, skąd mógłbym ją otrzymać. Ale czy zdołam skłonić lud Schwartz do zabijania, nawet jeśli to zabijanie ocali życie innych i, co było może znacznie ważniejsze, sprawi, że życie milionów ludzi nabierze sensu? Wiedziałem aż nadto dobrze, że wartościowanie nie bardzo mieściło się w sposobie myślenia Schwartzów. Życie to życie. Morderstwo to morderstwo. A ja — niewinny, gdy ich opuszczałem — powracałem z krwią na rękach, prosząc ich, by pomogli mi zabijać.
Od tygodni żyłem w czasie szybkim całkowicie sam, nie jedząc i nie pijąc, nie mówiąc ani nie słysząc innego ludzkiego głosu, z wyjątkiem głosu tej pięknej dziewczyny w Anderson. Jednak nie miałem czasu do stracenia. Przez następne trzydzieści dni przeszedłem więc całe południe kontynentu, od Woodland do Huss. Drzewa ustąpiły miejsca stepom. Stepowe trawy ustąpiły krzakom, które były w stanie przeżyć przy małej ilości opadów. A w końcu krzaki ustąpiły nie kończącym się piaskom i rozpadającym od gorąca skałom.
Zatrzymałem się, w czasie szybkim, przy ostatnim krzaku na mojej drodze i przeszedłem w czas rzeczywisty. Nie mogłem znaleźć Schwartzów. To oni będą musieli mnie znaleźć. I znajdą mnie, wiedziałem o tym.
Przez chwilę myślałem o powrocie. Spotkanie nie będzie przyjemne. Prawdopodobnie nie mogli mnie zabić, ale kiedy z nimi mieszkałem, poznałem ten rodzaj miłości, jaki mogli ofiarować. Polegałem na niej. Teraz już jej nie otrzymam.
Szedłem przez pustynię już pół dnia, kiedy pierwszy ze Schwartzów zaczął iść równolegle do mojego szlaku. Widziałem go od czasu do czasu za kilkoma wydmami lub na szczycie sąsiedniej kupy kamieni. Do południa zjawiło się trzech innych, a przed wieczorem, gdy zatrzymałem się w cieniu pod występem skalnym, otaczała mnie prawie setka. Kiedy wśród nich żyłem, nigdy nie widziałem aż tylu naraz.
Milczeli i obserwowali mnie. Nie jadłem oczywiście, ale usiadłem przed nimi, sięgnąłem umysłem w głąb piasku, znalazłem głęboko w dole wodę i wyciągnąłem ją na powierzchnię. Pobłyskiwała od światła odbitego przez skały, które wciąż były w słońcu. Pochyliłem się, by się napić. Woda cofnęła się przede mną i wsiąkła w piasek. Osądzili mnie, tak jak się obawiałem.
Powstałem więc i przemówiłem do Schwartzów.
— Potrzebuję waszej pomocy.
— Nie dostaniesz nic ze Schwartz — rzekł jakiś starzec.
— Świat potrzebuje waszej pomocy.
— Ziemia nie potrzebuje niczego więcej poza życiem.
— Zabójca — dodał ktoś.
— Nie powiedziałem „ziemia” — rzuciłem ostro. — Powiedziałem „świat”. Ludzie. Wiecie, kim są ludzie? To ci, którzy wciąż potrzebują jeść, aby żyć, to ci, którzy ciągle obawiają się śmierci.
— Którzy ciągle boją się morderców — odparł starzec. — Słyszeliśmy echa tego wrzasku, Laniku Muellerze. Ty dokonałeś tego czynu, więc tylko ty słyszałeś to wyraźnie, ale wiemy, co zrobiłeś. Uczyliśmy cię, a ty użyłeś tej wiedzy do zabijania. Zmusiłeś ziemię, żeby sama stała się twoim mieczem. Jeśli kiedyś chcielibyśmy kogoś zabić, ty właśnie byłbyś tym, czyjej śmierci byśmy pragnęli. Zostaw nas. Nie otrzymasz nic ze Schwartz.
— Helmut? — spytałem, rozpoznając go, chociaż nie wiedziałem po czym.
— Tak — odpowiedział starzec.
— Myślałem, że chcesz pozostać młody na zawsze.
— Przyjaciel mnie zdradził i zestarzałem się.
Potem odwrócił się do mnie plecami. Pozostali również. Jednak nikt z nich nie odchodził.
Zapadła ciemność, szybko jak zazwyczaj na pustyni po zachodzie słońca. Lecz po chwili pojawiła się na niebie Niezgoda, rzucając mało światła, ale stając się przynajmniej punktem odniesienia; nie zakręciło mi się więc w głowie od całkowitej ciemności. Niezmącona cisza trwała jednak, aż nie mogłem dłużej jej znieść. Moja pamięć o miesiącach spędzonych wśród Schwartzów była zbyt żywa. Byłem jednym z nich, a teraz mnie nienawidzili. Miałem zadanie do wykonania, a teraz zawiodę. Ludzie, na których mi zależało, nie będą wyzwoleni. Zdjąłem ubranie, wcisnąłem się w piasek i zapłakałem.
Płakałem, żaląc się nad sobą, że zawiodłem zaufanie skał i zabiłem. Płakałem z żalu po Bartonie, który za swą bystrość i odważną ufność okazaną obcemu zapłacił życiem, choć wskazał możliwość ocalenia świata. Płakałem z żalu nad tysiącami ludzi, których mijałem, podążając tutaj. Nikt z nich nie przypuszczał, że oto obok przechodzi ich przeznaczenie, że ich losy wkrótce będą się ważyć.
I płakałem, ponieważ wiedziałem, że w końcu wszystkie te działania okażą się jałowe. Nawet kiedy Andersonów już nie będzie — jeżeli zdołam ich zniszczyć — to czy ktokolwiek na Spisku będzie choć trochę wolny? Muellerowie będą znów wytwarzali żelazne miecze i atakowali sąsiadów; Nkumai będą znów schodzili z drzew i zwyciężali tych, którzy walczą drewnem i szkłem. Zabicie Andersonów rozpocznie na ziemi zalew śmierci. Ludzie, zniewoleni jak cały świat, nie zdawali sobie z tego sprawy i żyli w pokoju.
Jakie miałem prawo uważać, iż pokój jest gorszy od wojen?
Prawdziwym wrogiem nie byli Andersonowie. Prawdziwym wrogiem było żelazo. Nie to żelazo przeznaczone na statki, by uciec ze Spisku i powrócić do reszty rasy ludzkiej. Ale żelazo wykorzystywane do przelewania żołnierskiej krwi i zabijania — oto co nas niszczyło. Jaki wybór miał każdy z ludzi? Jeśli miał coś, cokolwiek, co mogło być sprzedane Ambasadorom za żelazo, wtedy jego Rodzina uzyskiwała przewagę nad wszystkimi innymi. Rodzina musiała więc chronić swoją niezależność, pognębić wszystkie inne Rodziny, które mogłyby wytworzyć lub wytwarzały coś, co kupowały Ambasadory.
I kiedy tak leżałem na piasku z głową schowaną w ramionach, uświadomiłem sobie, że zabicie Andersonów nic nie da, jeśli również nie zniszczę Ambasadorów. Tak długo, jak martwe żelazo będzie mogło być dostarczane z innych światów, aby na tym świecie lała się krew, zabijanie wciąż będzie trwało.
— Nauczyliście mnie — rzekłem — że w ziemi jest żelazo.
Nic mi nie odpowiedzieli, nie obrócili się nawet, kiedy zapłakałem. Sądzili prawdopodobnie, że były to łzy winnego i potępionego.
— Dlaczego ani trochę tego żelaza nie występuje na powierzchni?
Bez odpowiedzi.
— Było jakieś żelazo na powierzchni, prawda? Czy nie dlatego właśnie pierwszy Schwartz tu się udał? Zwiad geologiczny pokazał, że nie było żadnych dostępnych złóż żelaza. Ale właśnie tutaj było żelazo, prawda?
— Nikt nigdy nie znajdzie żelaza w Schwartz — rzekł Helmut.
— Ale było tutaj, prawda? Było tutaj i wiedzieliście, wy lub wasi przodkowie, co można zrobić z żelazem. Wiedzieli, że w walce o supremację przelane zostanie tyle krwi, iż żadne zwycięstwo nie będzie miało znaczenia. Było tak?
Читать дальше