— To śmieszne — powiedział Ojciec ze znużeniem, kiedy rozłożyliśmy się na trawie.
— Dla mnie jest to pocieszające — rzekłem. — Teraz wiem, że nie byłem szalony, kiedy wcześniej mi się to zdarzyło.
— Albo obydwaj oszaleliśmy.
— Jest dokładnie tak, jak było ze mną, kiedy przybyłem tu poprzednim razem.
— Co takiego? Osłabłeś i byłeś wykończony jedynie po porannym spacerze?
— Tak właśnie myślałem, ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Dowiedziałem się wielu rzeczy o świecie od czasu, gdy przemierzyłem Ku Kuei. Ci obserwatorzy gwiazd z wierzchołków drzew zdołali wymyślić nadświetlny napęd dla statków międzygwiezdnych. Nagie dzikusy na pustyni potrafiły zamieniać skały w piasek. Czy to my zbyt szybko odczuwaliśmy znużenie? A może to słońce było trochę spóźnione w swojej podróży?
— Widzimy, że chociaż jesteśmy bardzo zmęczeni, nie minęło wiele czasu, i wnioskujemy, że męczymy się zbyt wcześnie. Ale pomyśl… czy nie mamy poczucia, że podróżowaliśmy od zawsze? Być może z naszymi ciałami jest wszystko w porządku, tylko właśnie czas zrobił się trochę ociężały.
— Lanik, jestem zbyt zmęczony, nawet by cię rozumieć, nie mówiąc o tym, żeby rozmyślać nad tym, co powiedziałeś.
— Zatem odpoczywaj — rzekłem do Ojca.
Ojciec wyciągnął miecz i położył się na lewym boku tak, by jego prawa dłoń, którą zwykle walczył, była gotowa do akcji od razu po przebudzeniu. Zasnął natychmiast.
Ja też położyłem się na trawie pod drzewami, ale nie mogłem spać. Słuchałem natomiast skały. Słuchałem przez barierę żywej gleby i milionów drzew.
To, co usłyszałem, to nie był głos skały, ale raczej niski, cichy, prawie niewyczuwalny szept, którego nie rozumiałem. Wydawało się, że ten głos mówi o śnie. Czy może był to wytwór mego własnego umysłu? Próbowałem wsłuchać się w krzyki umierających (chociaż zwykle starałem się ich nie słyszeć), ale tym razem usłyszałem nie natłok głosów wrzeszczących jednocześnie z bólu, ale raczej wyraźne, ciche wołania. Pełne bólu, lecz powolne. Zbolałe, pełne strachu i nienawiści, ale nieskończenie opóźnione, rozdzielone i wyraźne; na ich tle tętno mego serca wydawało się szybkie, rozpędzone i przestraszone, choć byłem spokojny i serce biło mi normalnie.
Zapadałem się w glebę. Rozstępowała się bardzo niechętnie, ale dotarłem do jej dna i spocząłem na skale. Kamienie odpływały na boki przed mymi plecami. Głębokie korzenie odsuwały się, by mnie przepuścić. Potem chropowata skała ustąpiła i pozwoliła mi spocząć na sobie. Zacząłem nasłuchiwać.
Usłyszałem dokładnie to, co zwykle. Głos skały pozostawał nie zmieniony. Znikły dźwięki, które słyszałem przy powierzchni.
Byłem zagubiony. To, co słyszałem wcześniej, na pewno nie było złudzeniem, a jednak teraz, tuż przy skale, wszystko było takie, jak w Schwartz parę tygodni temu.
Wzniosłem się znowu, cały czas nasłuchując, i stopniowo pieśń ziemi zmieniała się, powolniała, jakby rozpadała na oddzielne głosy. Zdało się również, że ziemia rozstępuje się, by mnie przepuścić, bardziej niemrawo. Ale w końcu znalazłem się na powierzchni. Z rozłożonymi ramionami pływałem po czymś, co wydawało się tylko nieco gęstsze od wody morskiej.
Ojciec stał, patrząc na mnie z nie dającym się opisać wyrazem na twarzy.
— Mój Boże — powiedział. — Co się z tobą działo?
— Po prostu odpoczywałem — odrzekłem, ponieważ niewiele więcej było do powiedzenia.
— Nie było cię, a potem wynurzyłeś się z ziemi, jak umarły wstający z grobu.
— Powinienem był jeszcze pochodzić sobie po wodzie — rzekłem. — Nie martw się tym. Musiałem coś zbadać. Ja… Ojcze, w Schwartz nauczyłem się kilku rzeczy. Rzeczy, których nie można wyeksportować przez Ambasadora. Są to sposoby… myślenia i rozmawiania… z rzeczami, z którymi ludzie nigdy nie rozmawiają. Nawet nie wpadnie im to na myśl.
— Boję się ciebie, Lanik. Nie jesteś… nie jesteś już człowiekiem.
Wiedziałem, co ma na myśli, ale ciągle bolało, kiedy słyszałem, jak to mówi.
— To akurat zostało już przesądzone, kiedy wypuściłem cycki, a Homarnoch ogłosił mnie radem.
— To było…
— Co innego — dokończyłem za niego. — Ponieważ wtedy byłem czymś mniej od człowieka, a teraz sądzisz, że jestem czymś więcej. Ale żaden z tych osądów nie jest prawdziwy, Ojcze. I wtedy, i teraz nie przestałem być człowiekiem. To jest po prostu jedna z rzeczy, które mogą się człowiekowi przydarzyć, jedna z rzeczy, którą człowiek może zrobić. Nie bóg, nie diabeł. Człowiek.
— Skąd o tym wiesz?
— Ponieważ jestem człowiekiem i mogę to zrobić.
— Nie było cię prawie godzinę, jak się wydawało, a zniknąłeś jakby na całą wieczność, Lanik. Jak oddychałeś?
— Bardzo mocno wstrzymywałem oddech. Ojcze, zapomnij o tym, co przed chwilą widziałeś. Pozwól, że ci opowiem, czego się dowiedziałem. Z tą glebą tutaj coś się dzieje. Jakby wszystko było spowolnione, albo przynajmniej tak się wydaje. To jest tak, jakby… nie mam pojęcia. Jakby istniała bańka, która obejmuje nas, ziemię i drzewa wokół nas, i wewnątrz tej bańki czas płynie wolniej. Albo nie, to się nie zgadza. Jest tak, jakby dla nas czas płynął szybciej. Idziemy dalej, wykonujemy dzienną normę marszu, a jednak dla świata na zewnątrz upływa tylko kilka minut. Kiedy tkwimy w środku, cała reszta świata wydaje się powolna, ale nie jest. Pozostaje taka sama jak zawsze.
— Jeśli rzeczywiście uszliśmy tak daleko, jak się nam zdaje, musi to być bardzo duża bańka.
— A może przesuwa się ona razem z nami?
— Dlaczego nie zdarzyło się to z armią?
— Może mieliśmy zbyt wielki moment, czy coś w tym rodzaju, nie wiem. Ale spójrz na słońce. Dopiero co minęło zenit, a my już wędrujemy cały dzień.
— Jestem teraz wypoczęty — rzekł Ojciec. — Czuję się, jakbym spał bardzo długo. Gdy się obudziłem, nie było ciebie ani żadnych śladów, ani czegokolwiek, po prostu zniknąłeś. Nie śmiałem iść dalej, ze strachu, że znów cię stracę. Wydawało mi się, że czekam całą wieczność.
— Nie było mnie kilka minut, to wszystko — odpowiedziałem. — Tylko że spędziłem tych parę minut poza bańką.
— Nic nie wiem o bańkach — stwierdził Ojciec — ale jestem wypoczęty.
Poszliśmy więc dalej.
Sądząc z położenia słońca, było dopiero wczesne popołudnie, według moich obliczeń jednak, kiedy doszliśmy do następnego jeziora, zrobiliśmy od rana dwa dni drogi. Do tego samego jeziora, po którego południowym brzegu szedłem w czasie poprzedniej podróży. Teraz staliśmy na jego zachodnim brzegu, a przeciwległy był tak blisko, że widzieliśmy go wyraźnie. O ile rzeczywiście był to przeciwległy brzeg. Wydawało się bowiem, że znika on na północy i południu, więc przypuszczaliśmy, że może to być wyspa lub półwysep.
Nie spałem przez cały ten czas. Ojciec spał wprawdzie, lecz odpoczynek niewiele mu pomógł. Zataczał się jak pijany, ja zaś czułem się tak znużony, że każdy krok wymagał osobnego wysiłku i był triumfem ducha nad materią.
— Nie wiem, jak ty — powiedziałem Ojcu — ale to już granica mojej wytrzymałości. Tu właśnie się zatrzymam.
Zasnęliśmy natychmiast.
Obudziłem się w ciemności. W czasie mojej pierwszej podróży nie widziałem nigdy zmroku w Ku Kuei, a zeszłej nocy, razem z armią, miałem inne rzeczy do roboty. Teraz obserwowałem niebo. Wzeszła zarówno Niezgoda, jak i Wolność, i jak zwykle o tej porze roku, świeciły one blisko siebie. Leżałem tak, zmęczony snem, pozwalając błądzić swym myślom. Przyszło mi do głowy, że o tej porze Niezgoda powinna już była minąć Wolność.
Читать дальше