Wobec tego, piędź po piędzi, zacząłem posuwać się ku dalszemu końcowi mostu. Całe szczęście, że miałem kciuki. Wprawdzie krwawienie z amputowanych palców ustało, lecz dłonie wciąż mi dokuczały i gojąc się, nie były w najlepszej formie. Ale przynajmniej byłem w stanie czegoś się uchwycić. Choćby przez moment. Po chwili musiałem wplatać w liny całe ramię, żeby się utrzymać. Znacznie mnie to spowalniało, ale wciąż poruszałem się dość szybko.
Liny nośne naciągały most przy końcu tak mocno, że nawet mój ciężar nie był w stanie go odwrócić. Z ulgą więc wciągnąłem się na szczeble.
Potem poczułem drgania, które nie były wywołane moimi ruchami: po moście ktoś się zbliżał. Teraz, kiedy most był znowu wyprostowany, pobiegną prędko; mogą mieć trudności w miejscach, gdzie brakuje szczebli. I jak należało się spodziewać, usłyszałem okrzyk zdziwienia, po którym nastąpiło gwałtowne szarpnięcie. Czy tamten człowiek spadł, czy zdążył się uchwycić? Nie byłem w stanie tego sprawdzić. Nawet przy tym przyćmionym świetle nie mogłem dostrzec nic w odległości większej niż dwa metry.
Jednak zasięg mojego wzroku wystarczył, bym zobaczył, że pomost, do którego się zbliżam, jest zajęty. Obydwaj mężczyźni byli odwróceni w drugą stronę — najwidoczniej nie brali udziału w pogoni. Nie miałem czasu do stracenia. Żadnego sensu nie miała też próba ukrywania faktu, że uciekam. Skradziony przeze mnie nóż znalazł się natychmiast w sercu jednego z mężczyzn, kiedy ten odwracał się ku mnie. Drugi spadał już w tym czasie w nocną otchłań, otrzymawszy ode mnie ostre kopnięcie w krzyż. Spadając nie wydał żadnego dźwięku.
Wyciągałem nóż z ciała Nkumai i rozglądałem się, szukając dróg dalszej ucieczki. Znajdowałem się w miejscu, gdzie konar odchodził od głównego pnia, a nie od innego konara. Nie można było już schodzić w dół po skosie. Był tylko pionowy spadek pnia. Gałąź prowadziła do góry. Nie był to mój kierunek. A most ciągle drgał od kroków moich prześladowców. Przyzwyczajeni do poruszania się w ciemności już by mnie z pewnością dognali, gdyby nie brakujące szczeble.
Pomyślałem o odcięciu mostu, ale liny nośne były zbyt grube, więc zrezygnowałem.
Zdecydowałem się natomiast na pójście po gałęzi w górę, licząc na to, że znajdę stosowną drogę. Zaczynałem się właśnie wspinać, gdy zobaczyłem nad czym pracowali tamci dwaj Nkumai: nad siecią na ptaki.
Mocowali jej koniec. Podwinięta w górę sieć zwisała w ciemności. Przynajmniej w jednym miejscu była przymocowana. To mogło wystarczyć.
Sprawdziłem węzły zrobione przez Nkumai. Okazały się mocne. Potem ześliznąłem się stopami w dół, w gruby wałek sieci, wystarczająco szorstki, bym mógł się na nim utrzymać. Nie spadłem ani nawet nie zachybotałem się i nie groziło mi, że musiałbym zwisać z jego dolnej części. Kiedy czołgałem się w tył, po sieci, przecinałem sznury utrzymujące ją w zwoju. Kiedy dotarłem do następnego punktu zamocowania, pociągnąłem za sieć i przekonałem się, że jest przywiązana w jeszcze jednym punkcie. W niewielkiej odległości słyszałem odgłos kroków na tym pomoście, który właśnie opuściłem.
Nadal cofałem się, przecinając sznury. Widziałem, jak sieć rozwija się i opada od miejsc, które przeszedłem. Czy moi prześladowcy będą próbowali wejść za mną tą samą drogą po sieci? Kiedy jest rozwinięta, będzie to znacznie trudniejsze. Czy może odetną sieć? Nie obawiałem się tego: punkt mocujący znajdował się między nimi i mną. Poza tym uniemożliwiłoby to dalszą pogoń.
W ciemności i ciszy nkumajskiej nocy niemal słyszałem, jak się zastanawiają.
Jak nisko spuści się sieć? I w ogóle jak nisko udało mi się zejść? Co mi da rozwinięcie sieci, jeśli dogramoliwszy się do końca, stwierdzę, że mam do ziemi jeszcze sto metrów?
Sieć była szeroka i kiedy dotarłem do jej siódmego punktu zamocowania, przyszło mi na myśl, że na pomoście, gdzie się ona kończy, będą prawdopodobnie czekali na mnie strażnicy, i gdy się do nich zbliżę tyłem, zostanę schwytany. Z wysiłkiem odwróciłem się na sieci. Posuwanie się twarzą do przodu było trudniejsze. Czułem jednak, iż w ten sposób zmniejszam prawdopodobieństwo, że zostanę zaskoczony. I dobrze, że to zrobiłem. Byłem przy dziewiątym punkcie mocującym, kiedy poczułem drgania sieci. Nie mógł ich wywołać ktoś idący za mną — gdyby posuwał się po przebytej przeze mnie drodze, zorientowałbym się już dawno. Nie musiałem stosować logiki, której uczono mnie w szkole, żeby dojść do wniosku, że ktoś nadchodzi z przodu.
Posuwając się naprzód, wciąż przecinałem węzły sznurów. Przy następnym punkcie zamocowania postanowiłem zakończyć podróż w poprzek sieci. Tuż za zamocowaniem zacząłem przecinać samą sieć. Łatwo było przeciąć pojedynczą nić, a nawet pięć czy sześć sznurów razem, ale w wałku były ich setki. Tak mnie ta praca pochłonęła, że swego przeciwnika zauważyłem dopiero, gdy znalazł się tuż przy mnie.
On nie przecinał oczywiście węzłów, więc za nim sieć była wciąż gruba, podczas gdy za mną opadała, pozostawiając mnie na zwoju cieńszym i mniej stabilnym. Przeciąłem już prawie połowę wałka. Mój przeciwnik również miał nóż, więc zdecydowałem, że unieszkodliwienie go jest ważniejsze niż cięcie sznurów.
Walka była raczej jednostronna. Gdybym był w dobrej formie, na ziemi czy nawet na poziomej platformie, jestem pewien, że zabiłbym go z łatwością. Ale na sieci, wysoko nad ziemią, w ciemnościach słabo rozświetlanych mdłym oraz rozproszonym światłem księżyca, osłabiony utratą krwi i ciągłym mrowieniem po amputacji palców, nie byłem w najlepszej formie. Co gorsza, nie mogłem tu wykorzystać zwykłej przewagi Muellerów, tego, że nie szkodziło nam specjalnie kilka śmiertelnych ran w czasie bitwy. Teraz osłabiony musiałbym puścić sieć i spaść na ziemię, a wtedy moja szansa wyzdrowienia była niewielka.
Stało się niestety jasne, że mój przeciwnik nie próbuje schwytać mnie żywcem. Widocznie byli zdania, że przyda im się moje ciało, nawet jeśli nie zdołają mnie przesłuchać. Krótka walka zakończyłaby się ostatecznie, gdy napastnik wpakował mi nóż w trzewia, gdyby nie to, że kraniec sieci znajdował się bardzo blisko.
Mój przeciwnik przesuwał nóż tam i z powrotem w mym brzuchu. Tak mnie bolało, że nie mogłem złapać tchu. Możemy wytrzymać kilka prostych nacięć, ale w czasie treningu bojowego Mullerów nie ćwiczy się, jak stać w miejscu, gdy wróg patroszy nas jak powalonego jelenia. Zaatakowałem jego ramię i przebiłem mu ciało, ale po chwili jego dłoń powróciła, nóż znów dźgał, usiłując mnie wypatroszyć. Było jasne, że taka wymiana — jego ramię za moje bebechy — zakończy się wkrótce moim odpadnięciem. Nie atakowałem więc go, ale rąbałem w zapamiętaniu sieć nad nami tam, gdzie przecinałem ją już wcześniej. Ból i rozpacz dodały mi sił — albo może upłynęło więcej czasu, niż mi się zdawało — ale sieć zaraz puściła, a mój nieprzyjaciel wydał pomruk zdziwienia, kiedy sieć rozdzieliła się na dwie części, a jedna z nich spadła w dół. Zniknął cicho w ciemnościach, zostawiając mnie samego. Kołysałem się na dyndających sznurach.
Sieć była teraz rozwinięta prawie na całej pozostałej długości. Wczepiłem się w oczka palcami nóg i rąk. W otwartym żołądku czułem zimne powietrze. Coś gorącego i mokrego otarło mi się o kolano i uświadomiłem sobie, że wypadła mi część kiszek.
Ukrywanie mej prawdziwej płci nie miało już sensu. Obciąłem swą czarną szatę przy ramionach, bym mógł swobodnie się poruszać. Nagi i odrętwiały, tak że nie czułem bólu, zacząłem schodzić w dół po moim kawałku sieci.
Читать дальше