Odwróciła się do mnie i lekko uśmiechnęła, ale w jej oczach było coś jeszcze prócz uśmiechu.
— Mówię to tylko osobom, które mają uzasadnioną potrzebę takiej wiedzy.
Nie udało się. I co gorsza, musiałem patrzyć, jak Mwabao Mawa niedbale zdejmuje szatę i idzie nago ku mnie przez pokój.
— Nie idziesz spać? — zapytała.
— Owszem — powiedziałem, nie starając się nawet ukryć swego zdenerwowania.
Jej ciało nie było szczególnie pociągające, ale po raz pierwszy widziałem tak dużą kobietę bez ubrania, a zważywszy, że była czarna, ja zaś długo pościłem, wydawała mi się egzotyczna i niezwykle podniecająca. Bardzo ważne stało się teraz dla mnie wymyślenie pretekstu, by pozostawać w ubraniu. Moja skromność była rzeczą podstawową, jeśli zamierzałem przeżyć wśród ludu, który uważał mnie za kobietę.
— Dlaczego więc się nie rozbierasz? — zapytała zaskoczona.
— Ponieważ my nie rozbieramy się do snu.
Zaśmiała się głośno.
— Chcesz powiedzieć, że zawsze nosisz ubranie, nawet wtedy, gdy w pobliżu jest tylko inna kobieta?
Udałem, że pochodzę z ludu, którego obyczaje są dokładnie takie, jakich obecnie potrzebowałem, choć w tamtym czasie nie znałem ani jednego takiego rodu.
— Ciało jest najbardziej osobistą własnością każdego człowieka — powiedziałem. — I najważniejszą. Czy cały czas nosisz swoje klejnoty?
Potrząsnęła głową rozbawiona.
— Cóż, przynajmniej spodziewam się, że zdejmujecie ubranie, żeby spadać — rzekła.
— Spadać?
Zaśmiała się znowu tym cholernym, pełnym wyższości śmiechem i powiedziała:
— Cóż, sądzę, że ludzie naziemni nazywają to inaczej, prawda? Dobrze, możesz równie dobrze obserwować, jak to się robi. Łatwiej to pokazać niż wyjaśnić.
Poszedłem za nią w róg pokoju. Chwyciła za słup narożny i przez zasłonę wychyliła się na zewnątrz nad olbrzymią przepaścią. Stłumiłem okrzyk, gdyż zrobiła to bardzo gwałtownie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie ześliznęła się i nie spadła. Ale za zasłoną widziałem jej dłonie wciąż zaciśnięte na słupie. Powiedziała do mnie spokojnie:
— Chodź, Lark, odchyl zasłonę. Nie nauczysz się, jeśli nie spojrzysz.
Więc odchyliłem się i obserwowałem jak wypróżnia się nad pustą przestrzenią. Potem wciągnęła się do środka i podeszła do beczki z wodą — ale nie do tej, z której piła — i umyła się.
— Musisz się szybko nauczyć, która beczka jest która — rzekła z uśmiechem. — I jeszcze jedno: nigdy nie spadaj w czasie wiatru, zwłaszcza gdy równocześnie pada deszcz. Nie ma nikogo bezpośrednio pod nami, ale w dole, nieco z boku jest bardzo wiele domów, a ich mieszkańcy mocno się wyrażają o kale na dachu i moczu w wodzie do picia.
Potem Mwabao Mawa położyła się na stosie poduszek na podłodze.
Podkasałem szatę, aż odsłoniłem prawie całe nogi, potem chwyciłem mocno słup i ostrożnie przesunąłem się na palcach za zasłonę. Zadrżałem, kiedy spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak nisko w dole lśniły te nieliczne latarnie, które jeszcze płonęły. Ale ugiąłem się — albo raczej przykucnąłem — przed koniecznością, wmawiając sobie, że jestem zupełnie gdzie indziej.
Przekonywanie moich zwieraczy, że powinny się odprężyć, a nie zaciskać ze strachu, zajęło mi wiele czasu. Kiedy wreszcie skończyłem, wróciłem do wnętrza i niezgrabnie podszedłem do beczułki z wodą. Chwilę intensywnie się zastanawiałem, czy na pewno jestem przy właściwej.
— To jest ta właściwa — doszedł mnie głos Mwabao Mawy od strony poduszek na podłodze.
Wzdrygnąłem się, kiedy pomyślałem, że mnie obserwuje, chociaż miałem nadzieję, że nie pokazałem tego po sobie. Umyłem się i położyłem na drugim stosie poduszek. Były zbyt miękkie. Odłożyłem je, postanawiając spać na drewnianej podłodze. Tak było wygodniej, chociaż wolałbym coś pośredniego między tymi dwoma posłaniami.
Jednak zanim zasnąłem, Mwabao Mawa spytała mnie sennym głosem:
— Jeśli nie rozbierasz się do snu i nie rozbierasz się do spadania, to czy rozbierasz się do seksu?
— Mówię to tylko osobom, które mają uzasadnioną potrzebę takiej wiedzy — odpowiedziałem sennie.
Tym razem jej śmiech poinformował mnie, że mam przyjaciela, i spałem spokojnie całą noc.
Zbudził mnie jakiś dźwięk. W budowli, gdzie był nie tylko wschód, zachód, północ i południe, ale również góra i dół, nie mogłem się zorientować, skąd on pochodzi. Ale uświadomiłem sobie, że to muzyka.
Śpiew. I do głosu, który słyszałem w oddali, przyłączył się inny, już bliżej. Słowa nie były wyraźne. Może to nie były naprawdę słowa. Przysłuchiwałem się i dźwięki sprawiały mi przyjemność. Nie było w nich harmonii, przynajmniej ja jej nie czułem. Każdy głos wydawał się śpiewać po swojemu, ale jednak istniało jakieś współdziałanie, na jakimś subtelnym — może zaledwie rytmicznym — poziomie. W miarę jak włączały się nowe głosy, muzyka stawała się bardzo bogata i piękna.
Zauważyłem ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem Mwabao Mawę. Patrzyła na mnie.
— Pieśń poranna — powiedziała szeptem. — Podoba ci się?
Kiwnąłem głową. Również skinęła głową, przywołała mnie gestem i podeszła do zasłony. Odsunęła ją i stanęła na brzegu pomostu, naga. Pieśń trwała nadal. Trzymałem się mocno narożnego słupa i patrzyłem w tym samym kierunku, co Mwabao.
Był wschód. Ten hymn poświęcano słońcu, które zaraz miało się pojawić. Kiedy tak patrzyłem, Mwabao Mawa otworzyła usta i zaczęła śpiewać. Nie cichutko, jak wczoraj, ale pełnym głosem, głosem, który rozlegał się między drzewami, który zdawał się nawiązywać do tej samej pogodnej harmonii, napełniającej początkowo las. Po chwili zauważyłem, że wszyscy inni umilkli i rozbrzmiewa tylko muzyka Mwabao. Kiedy zaśpiewała skomplikowany szereg szybkich dźwięków — nie miały, jak się zdawało, żadnego określonego wzorca, a mimo to wpisały się na zawsze w moją pamięć i moje sny — słońce wynurzyło się gdzieś w oddali zza linii horyzontu i chociaż nie mogłem go dostrzec z powodu liści nade mną, wnioskowałem z nagłego pojaśnienia zielonego sklepienia, że już wzeszło.
Wtedy znów rozległy się wszystkie głosy i śpiewały razem przez kilka chwil. A w końcu, jakby na dany sygnał, razem umilkły.
Stałem oparty o słup. Przyszło mi na myśl, że kiedyś, jak wszyscy w Mueller, uważałem błędnie, iż czarnoskórzy nadają się tylko na niewolników. Przynajmniej jednego nauczyłem się tutaj i jedną rzecz miałem zabrać z mego poselstwa: wspomnienie o muzyce, niepodobnej do żadnej innej na tym świecie. Nie poruszyłem się oniemiały, dopóki Mwabao Mawa nie zasunęła zasłon.
— Pieśń poranna — rzekła z uśmiechem. — Wczorajszy wieczór był bardzo piękny i trzeba go było dziś uczcić.
Przygotowała śniadanie: mięso małego ptaka i jakiś cienko pokrojony owoc.
Zapytałem, co to jest. Wyjaśniła mi, że to owoc drzew, na których mieszkają Nkumai.
— Jemy go, tak jak glebiarze jedzą chleb i ziemniaki.
Owoc dał się zjeść, choć miał dziwny, ostry smak, który mi nie odpowiadał.
— Jak łapiecie ptaki? — zapytałem. — Czy używacie sokołów? Jeśli zestrzelicie ptaka, spadnie przecież na ziemię i nie będzie go można znaleźć.
Potrząsnęła głową, zwlekając z odpowiedzią, dopóki nie przełknęła.
— Powiem Nauczycielowi, żeby ci pokazał sieci na ptaki.
— Nauczycielowi? — zapytałem.
I jakby moje pytanie było sygnałem dla aktora, że ma wyjść na scenę, chwilę później Nauczyciel stał przed domem, wołając cicho:
Читать дальше