Nazwałem sobie ów fenomen stanem wynurzania się; jest nieopisywalny, ponieważ to, co wyłania się z nieświadomości i z trudem, wolno, odnajduje sobie jak gniazda – słowa, istnieje pod postacią całości, jeszcze zanim osiądzie wewnątrz tych gniazd, ale nie potrafię ani jednego napomknienia wykrztusić, które by wyjaśniło, w jakiej właściwie postaci jawi się owa bez- i przedsłowność, zwiastowana tylko dojmującym poczuciem, że oczekiwanie jej nie będzie jałowe. Filozof, który stanów takich nie zna z introspekcji, to człowiek pod względem jakości pewnych mechanizmów mózgowych ode mnie inny; niezależnie od stopnia gatunkowego podobieństwa różnimy się od siebie bardziej, niżby tego mogli pragnąć tacy myśliciele.
Właśnie pod względem bezbronności i ogromnego ryzyka, jakie bierze na siebie filozof, podobna była sytuacja ludzi Projektu w obliczu jego centralnego problemu. Czym dysponowaliśmy? Tajemnicą i dżunglą domysłów. Z tajemnicy wyłupaliśmy odłamki faktów, lecz gdy one nie przybierały, nie rozrastały się w trwały masyw zdolny korygować nasze przypuszczenia, te ostatnie poczynały z wolna brać górę i w końcu błąkaliśmy się w lesie domniemań na domniemaniach wznoszonych. Konstrukcje nasze były coraz lotniejsze i śmielsze, coraz odleglejsze od zaplecza wiedzy posiadanej – gotowi byliśmy ja burzyć, rujnować najświętsze zasady fizyki czy astronomii, byle posiąść tajemnicę. Tak się nam zdawało.
Czytelnika, który zabrnął aż do tego miejsca i z rosnącym zniecierpliwieniem oczekuje wprowadzenia w meritum sławnej zagadki, spodziewając się, że przyprawię go o dreszcze równie rozkoszne jak te, jakich doznaje na seansach krew mrożących filmów, namawiam, aby książkę moją odłożył, ponieważ się rozczaruje. Nie piszę historii sensacyjnej, lecz opowiadam, w jaki sposób kultura nasza została poddana próbie na kosmiczną – a przynajmniej nie tylko ziemską – uniwersalność i co z tego wynikło. Od początku prac w Projekcie miałem go za taki właśnie sprawdzian, bez względu na to, jakich korzyści spodziewano się po działaniu moim i moich towarzyszy.
Ten, kto śledzi moje wywody, dostrzegł może, że przenosząc problem „myślenia karuzelowego” z relacji między mną a moim tematem na sam ów temat (tj. na stosunek między badaczami a Głosem Pana), wymigałem się niejako z kłopotliwego położenia, ponieważ zarzut „nie ujawnionych źródeł inspiracji” poszerzyłem tak, aż się w nim zmieścił cały Projekt. Ala takie właśnie postępowanie było moim zamiarem, zanim jeszcze wysłuchałem krytycznych uwag. Z przesadą niezbędną dla uwyraźnienia mojej myśli powiem, że w trakcie prac (trudno mi powiedzieć, kiedy dokładnie się to stało) zacząłem podejrzewać, iż „gwiazdowy list” stawał się dla nas, którzy usiłowaliśmy go rozłamać, rodzajem psychologicznego testu skojarzeń, szczególnie skomplikowanego testu Rorschacha. Tak bowiem jak badany, który myśląc, że dostrzega w barwnych plamach anioły lub ptaki złowróżbne, naprawdę dookreśla niewyraźność ukazanego tym, co mu „w duszy gra” – i my usiłowaliśmy za zasłoną niepojętych znaków ustalić obecność tego, co w nas samych przede wszystkim tkwiło.
Podejrzenie to utrudniło mi pracę, a i teraz zmusiło mnie do składania wyznań, jakich wolałbym sobie oszczędzić, uznałem jednak, że naukowiec obezradniony do tego stopnia nie może już uznać swej fachowości za rodzaj wyosobnionego gruczołu czy żuwaczki, nie wolno mu tedy zataić żadnego z najbardziej wstydliwych problemów własnych. Botanik, który klasyfikuje kwiatki, niewielkie ma pole do rzutowania w tak powstające schematy – swoich fantazmatów, urojeń i może aż niecnych namiętności. Badacza mitów starożytnych oczekuje już większe ryzyko, ponieważ – wobec ich nadmiaru – samym wyborem, który uczyni, zaświadczy może o tym raczej, co nurtuje jego sny i jego nienaukową jawę, niż o tym, co stanowi strukturalne niezmienniki samych mitów.
Ludzie Projektu zmuszeni byli uczynić następny karkołomny krok – podejmując ryzyko przedstawionego rodzaju w jego nie znanych dotąd rozmiarach. Nikt z nas nie wie zatem, w jakiej mierze byliśmy urządzeniami obiektywnej analizy, w jakim – uformowanymi przez współczesność, typowymi dla niej delegatami ludzkości, a w jakim nareszcie każdy sam siebie tylko przedstawiał i natchnieniem hipotez o treściach „listu” była mu – może majaczliwa, może obolała psychika w jej nie kontrolowanych już regionach.
Obawy tego rodzaju, kiedy je wyrażałem, wielu spośród moich kolegów traktowało jako „zawracanie głowy”. Używali innych słów, ale ich sens był właśnie taki.
Doskonale ich rozumiałem. Projekt stanowił precedens, w którym, jak małe baby drewniane w wielkiej, siedziały inne precedensy, z tym najpierw, że nigdy dotąd fizycy, technologowie, chemicy, nukleonicy, biologowie, informacjoniści nie dostali w ręce takiego przedmiotu badań, który nie przedstawiał tylko pewnej zagadki materialnej, więc naturalnej, lecz został z rozmysłem przez Kogoś stworzony i przesłany, przy czym rozmyśł ów musiał brać pod uwagę potencjalnych adresatów. Ponieważ uczeni tacy uczą się prowadzić tak zwane „gry z Naturą”, która nie jest przeciwnikiem osobowym w żadnym dozwolonym rozumieniu, nie dopuszczają możliwości, że za badanym obiektem naprawdę stoi Ktoś i że rozeznać się w obiekcie będzie można o tyle, o ile dotrze się rozumowaniem do owego – doskonale anonimowego – sprawcy. Więc chociaż skądinąd wiedzieli i mówili nawet, iż Nadawca jest realny, cały ich życiowy trening, cała zdobyta zaprawa specjalistyczna działa na przekór owemu doświadczeniu.
Fizykowi w głowie nie postoi, że Ktoś wprowadził elektrony na orbity umyślnie po to, ażeby on sobie nad konfiguracjami orbit głowę musiał łamać. Wie dobrze, że hipoteza Sprawcy orbit jest w jego fizyce całkowicie zbędna, więcej, zgoła niedopuszczalna. Lecz w Projekcie taka niemożliwość okazała się realnością, fizyka stawała się nieprzydatna w swej dotychczasowej postawie, były z tym istne męczarnie. Tego, co powiedziałem, wystarczy pewno, by wyjaśnić, że wewnątrz Projektu zajmowałem stanowisko raczej odosobnione (w sensie teoretycznym, ogólnym, rozumie się, a nie hierarchiczno-administracyjnym).
Zarzucano mi, że jestem za mało „konstruktywny”, ponieważ stale miałem w pogotowiu swoje trzy grosze, które wtykałem w bieg cudzych rozumowań, aż zacinały się i stawały, sam natomiast niezbyt wiele wniosłem pożytecznych koncepcji, „z którymi dałoby się coś zrobić”. Baloyne zresztą wyraża się o mnie w Raporcie Kongresowym jak najlepiej (mam nadzieję, że nie tylko przez przyjaźń, jaka nas łączy), co może wypływało po części z jego (także administracyjnego) stanowiska. Gdyż podczas kiedy w każdym partykularnym pionie badawczym poglądy, po okresach oscylacji, zbiegały się ku pewnemu uznanemu grupowo mniemaniu, ten, kto zasiadał (jak Baloyne) w Radzie Naukowej, widział dobrze, że mniemania poszczególnych grup są nieraz aż diametralnie rozbieżne. Samą zresztą strukturę koordynacyjną Projektu, z jej izolacją wzajemną poszczególnych pionów, uważałem za bardzo rozsądną, ponieważ uniemożliwiała powstanie zjawisk typu „epidemii błędu”. Taka informacyjna kwarantanna miała zresztą taż swoje ujemne rezultaty. Lecz tymi słowami zaczynam już wchodzić w szczegóły – przedwcześnie. Pora tedy przejść do przedstawienia wypadków.
Kiedy Bladergroen, Nemesz i zespół Szygubowa odkryli inwersję neutrina, otwarł się nowy rozdział astronomii – w postaci astrofizyki neutrinowej. Stała się ona od razu nadzwyczaj modna i na całym świecie rozpoczęto badania kosmicznej emisji tych cząstek. Obserwatorium na Mount Palomar też zainstalowało sobie, i to jako jedno z pierwszych, aparaturę z wysokim stopniem automatyzacji i z rozdzielczością, jak na owe czasy – najwyższej próby. Do aparatury tej, a konkretnie do tak zwanego inwertora neutrinowego utworzył się istny ogonek chętnych badaczy i dyrektor obserwatorium, którym podówczas był profesor Ryan, miał sporo kłopotów z astrofizykami, zwłaszcza młodymi, ponieważ każdy z nich uważał, że programowi jego badań należy się pierwszeństwo.
Читать дальше