Naraz – butem prawej nogi, którą trzymała na lewym kolanie – dziewczyna delikatnie trąciła mnie w kostkę. Jeszcze nie dowierzałem własnym zmysłom. Wcześniej dostrzegłem niewidoczne z daleka nieliczne piegi na jej policzkach i krople potu na czole. Ośmielony tymi dowodami niedoskonałości aktorki znowu podniosłem oczy. Wciąż uporczywie wpatrywała się we mnie. Wprawdzie delikatne piegi przy nosie dodawały uroku rysom ładnej twarzy, miała ona jednak drugi drobny feler: od czasu do czasu, jakby pod wpływem prądu, przebiegało po niej nieznaczne drgnienie.
Lecz czyżby rzeczywistość mogła być wspanialsza od najbardziej optymistycznych marzeń? Toż w czasie, gdy ja zaprzęgałem rozum do dźwigni otwierającej wrota raju, ona – zdawałoby się całkiem obojętna na duchową rozterkę statysty – podrywała mnie bezczelnie sposobem znanym w epoce kamiennej! Odprężony, chciałem już pochwalić się przed nią, że ów słynny i groźny bandyta, Carlos Ontena, o którym pisały gazety, jest moim serdecznym druhem, kiedy zobaczyłem coś dziwnego w szeroko otwartych i nieruchomych oczach. Źrenice ich ogniskowały się gdzieś daleko na ścianie. Widząc teraz wyraźnie, jak ona patrzy przed siebie, zrozumiałem wreszcie, dlaczego nie dostrzegała wcale mojej twarzy: to, co naiwnie brałem za objaw “wzajemności od pierwszego wejrzenia", było tylko reakcją jej organizmu na zastrzyk heroiny.
Wpadłem znowu w ponury nastrój. A może ona była chora i potrzebowała pomocy? Może była nieuleczalnie chora i w celu złagodzenia jakiegoś bólu lekarz przepisał [ej morfinę? Z pewnością ktoś taki – myślałem – kto wychodzi z domu i po drodze narkotyzuje się w toalecie na stacji metra, musi mieć zrujnowane życie.
Patrzyła w swój sen, aż pociąg zatrzymał się przy peronie dworca Kroywen – Central. Wtedy wstała i zgrabnym krokiem opuściła wagon. Rzecz prosta, po chwili podniosłem się z miejsca, poczekałem, aż oddaliła się na odległość kilkunastu kroków, i nie tracąc jej z oczu – ostrożnie ruszyłem za nią.
Zarówno na dworcu, jak i w autobusie, a potem na ulicy – ze wszystkich stron otaczali nas wyłącznie sami prawdziwi ludzie. W gromadzie naturalnych statystów kobiety i mężczyźni nieustannie wymieniali się. Napotykaliśmy wciąż nowych żywych przechodniów. Jedni stali na autobusowych przystankach, inni mijali nas, najpierw na estakadzie przy dworcu, a potem na chodniku Czterdziestej Ulicy, jeszcze inni wchodzili w pole widzenia dziewczyny, ukazując się jej poza szybami sklepów lub przejeżdżających aut.
I choć pozornie każdego człowieka zajmowały tutaj jego własne sprawy i jakiś subiektywnie ważny lub błahy, jednostkowy cel – faktycznie (o czym nikt oczywiście nie wiedział) wszyscy razem spełniali tu tylko jedno istotne zadanie: kręcili się na drodze aktorki i robili wokół niej naturalny tłum – tworzyli tło gry jednej Postaci, na której spoczywało oko Widza.
Na marginesie tego przerażającego faktu mogłem podziwiać niezwykłą precyzję scenopisu widowiska napisanego nie tylko dla aktorów, ale też dla żywych i sztucznych statystów, którzy – bezwiednie – w każdej chwili postępowali zgodnie z wolą Twórcy filmu. Podstawowe zasady gry bowiem musiały tu być takie same, jak w zwyczajnym atelier: jeśli aktorzy i statyści kierowani wewnętrznymi głosami pojawiali się na planie zdjęciowym w precyzyjnie określonych porach i właściwych miejscach – słowem tam, gdzie byli niezbędni jako bohaterowie lub elementy tła realizowanego ujęcia – wówczas nie narażali się Korektorowi. Sprzeciwiając się Scenarzyście, ryzykowali, że częściowo lub w całości zostaną kiedyś usunięci z trójwymiarowej taśmy: częściowo – w przypadkach drobnych wykroczeń przeciwko szczegółom Utworu, w całości – w razie zamachu na jego istotną treść. Reżyser świata nie zmuszał nikogo do wiecznego życia w powstającym dziele: każdy mógł opuścić film, wychodząc z jego akcji przez szeroką bramę, którą otwierała przed nim wolna wola. Wsiedliśmy do autobusu na przystanku przy estakadzie z zachodniej strony Kroywen – Centralu i pojechaliśmy Czterdziestą Ulicą w kierunku Uggioforte. Nieustannie towarzyszył nam blask łuny. W zestawieniu z jasnością niewidzialnego jupitera słońce świeciło anemicznie. W tej części miasta nie było dekoracji. Cała ulica miała naturalny wygląd. W autobusie, tak samo jak poprzednio w metrze, ludzie nie okazywali zaniepokojenia, patrząc wzajemnie na Ciebie, chociaż przypadek, który zgromadził na niewielkiej powierzchni tylko żywych mieszkańców miasta, był niezwykle mało prawdopodobny. Z zachowania statystów wnioskowałem również, że rozjaśnienie tła w naszej okolicy też nie dziwiło tutaj nikogo.
W powszechnej nieczułości na wymowę faktów jedynie obojętność aktorki była usprawiedliwiona. Jej brak zainteresowania wyglądem ulic i ludzi uzasadniała zupełna niewiedza. Z pewnością aktorzy poruszali się określonymi trasami; w każdej chwili przebywali tam, gdzie toczyła się akcja filmu. I nigdy nie wychodzili poza ramy centralnej części planu zdjęciowego, to znaczy nie opuszczali wnętrza tej – zawiłe j figury, którą – patrząc z góry na miasto – zobaczyłem z dachu Temalu. Dzięki temu główni bohaterowie filmu żyli w naturalnym środowisku. Ponieważ manekiny nigdy nie pojawiały się w polu ich widzenia, otoczeni prawdziwymi domami i ludźmi aktorzy nie wiedzieli nic o istnieniu dekoracji pokrywających większą część Kroywenu.
Dziewczyna wysiadła z autobusu na przystanku koło domu towarowego Extra – Visso. Idąc za nią, przeszedłem podziemnym pasażem na drugą stronę ulicy. Teraz już celowo odkładałem próbę zawarcia znajomości do czasu, aż dowiem się czegoś bliższego na jej temat. Liczyłem na jakiś szczęśliwy przypadek. Postępując pośpiesznie, mógłbym ją łatwo spłoszyć, co w znacznym stopniu skrępowałoby moje ruchy. Trudno jest śledzić na ulicy kogoś, kto wie, że jest obserwowany, i zna z wyglądu osobę natręta. Miałem dalekosiężne plany. Aktorka z pewnością nie pamiętała mojej twarzy. Postanowiłem tropić ją aż do mieszkania, choćby to trwało przez resztę dnia. Spodziewałem się, że po drodze znajdę w końcu jakiś pretekst do rozpoczęcia rozmowy i przeistoczę się ze statysty w aktora w najbardziej sprzyjających mi okolicznościach.
Duże bistro, do którego wszedłem za dziewczyną zaraz po opuszczeniu ruchomych schodów, nosiło szumną nazwę “Oko Cyklonu" i znane było z tego, że jedną jego połowę okupowali z reguły głuchoniemi, a drugą hipisi. Już na podeście od strony Extra – Visso można tu było dostać coś prawdziwego do jedzenia i picia, jednak większość żywych statystów przesiadywała na wysokich stołkach pod niskim stropem baru. Naturalną wentylację wnętrza zapewniał przeciąg wiejący między otwartymi na przestrzał drzwiami z taką gwałtownością, że w środku trudno było zapalić zapałkę.
Stałem pod filarem z papierosem w zębach i obserwowałem grupę młodych ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę, do których podeszła narkomanka z metra. Obaj hipisi mieli włosy sięgające do pasa. Jeden ubrany był w bluzę z kunsztownie wyhaftowanymi na jej plecach pośladkami oraz w białe slipy pływackie naciągnięte na wierzch czarnych spodni. Kompletny strój jego kolegi stanowiły dwie pary spodni, przy czym jedne nosił zwyczajnie, jak wszyscy, a drugie – wycinając otwór w ich siedzeniu – przystosował do okrycia górnej połowy ciała. Wyglądało to tak, że głowa wystawała mu między nogawkami, w których trzymał ręce jak w rękawach koszuli. Podciągniętym pod brodę zamkiem błyskawicznym regulował luz wokoło szyi.
Na tle wielu innych wyszukanych protest – konfekcji w “Oku Cyklonu" trudno było zwrócić na siebie uwagę oryginalnym strojem, toteż nie powierzchowność trójki aktorów zastanowiła mnie, lecz fakt, że porozumiewali się oni między sobą wyłącznie przy pomocy rąk oraz zmian w wyrazie twarzy. Należeli do grupy głuchoniemych od urodzenia.
Читать дальше