Po taksówkowym rajdzie i pieszej wędrówce przez zagracone podwórka znalazłem się z północnej strony autentycznego fragmentu Śródmieścia – na obszarze pokrytym dekoracjami, lecz już w pobliżu terenu zabudowanego domami prawdziwymi. Akcentowany od poniedziałkowego świtu podział na elementy prawdziwe i fałszywe w otaczającej mnie nowej rzeczywistości nie mylił mi się oczywiście ze.znanym od dawna podziałem na fragmenty piękne i brzydkie w całej aglomeracji wielkomiejskiej, bowiem dekoracje ilustrować mogły zarówno obraz wyrafinowanego luksusu, jak i skrajnej nędzy.
Z bogactwem spotykałem się w części centrum Kroywenu położonej bezpośrednio nad brzegiem Vota Nufo oraz przelotnie w Aiwa Paz – z drugiej strony jeziora, kiedy jeździłem tam czasem pozornie bez celu, faktycznie zaś po to, by podglądać szczęśliwców, do których uśmiechnęła się fortuna.
Tutaj – w dzielnicy wcale nie peryferyjnej – gdzie zbiegłem po zuchwałym napadzie na ledwie prosperujący sklepik spożywczy, bieda bardziej jeszcze rzucała się w oczy niż w zamieszkanym przez czarnych Riwazolu. Chodniki wypełniał nieprzerwany ciąg pieszych, ale pod ścianami ruder podpartych kołkami, na małych placykach oraz w rynsztokach, tuż obok kołowego ruchu – wszędzie, gdziekolwiek było wolne miejsce między zwałami śmieci, koczowały (pod gołym niebem) hordy obdartych i brudnych manekinów.
Zwinne jak małpki kukiełki dzieci wpadały z wrzaskiem pod ruchome wraki wozów, obrywały sobie wzajemnie uszy lub łamały plastykowe nogi i zdzierały nosy w beztroskich zabawach pod wierzchołkami ulicznych palm. Lepsze miejsca w dekoracyjnych niszach i w zawalonych szopach okupowały rodziny biedaków naśladujących jakieś skromne zajęcia. Jedne atrapy ludzi zajmowały się tu wyrobem lichych imitacji, inne – drobnym handlem. Ostatnia sztuczna nędza i hołota żerowała na wysypiskach pozornych śmieci lub próżnowała bezczelnie przy krawężnikach jezdni, najczęściej w pozycji leżącej na wznak.
Zwabiony szyldem samoobsługowego baru, przeszedłem przez całą tę ciżbę na drugą stronę ulicy. Pod barem trafiłem na scenę typową raczej dla bogatych dzielnic: atletyczny wykidajło wykopywał z wejścia obszarpanego włóczęgę. W nieproszonym gościu – kiedy powstał z chodnika i otarł umazaną błotem twarz – ze zdumieniem rozpoznałem prawdziwego człowieka. Poszedłem za nieznajomym pod następny dom. Był wychudzony i zgłodniały jak bezpański pies. Zaraz wyciągnął kościstą rękę po chleb. Przełamałem bochenek i dałem mu połowę razem z jedną konserwą. Próbowałem zapoznać się z nim. Zadawałem mu pytania i mówiłem o sobie. Lecz nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu: jego rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie skrajnego idiotyzmu.
Wróciłem do baru witany głębokim ukłonem sztucznego wykidajły, co dało mi nikłą satysfakcję.
Prawie nie pamiętałem przeszłości. Urojone życie, wesołe lub ponure, Taweda, mieszkanie na dziewiątym piętrze, książki, telewizja, nieznośni sąsiedzi, Pial Edin z fabryką, weekendy na wyspie Reff, plaża w upalny dzień, slajdy u Yorenów, koniak z Elsantosem i jego koleżanki, czasem smutek, radość niekiedy, wreszcie Linda – cała plastykowa przeszłość, aż do chwili przebudzenia w poniedziałek rano, majaczyła w mej pamięci poza dymną zasłoną, jak wyblakły sen.
W tej mglistej przeszłości jedynie Linda była nieoszukana. Wracałem myślami do różnych epizodów z jej rzeczywistego życia, przez pół roku związanego z moją pozorną egzystencją, odnawiałem wspomnienia, by zbudować nową wersję wypadków i rozwiązać wiele zagadek – aby rozjaśnić mrok czegoś niepojętego. Próbowałem również wyobrazić sobie, co by się dalej działo, gdybym wczoraj nie złożył jej w Temalu tej fatalnej wizyty, która nas wzajemnie skompromitowała.
Dla Lindy sztuczni ludzie w Temalu nie byli manekinami, a praca w fikcyjnej centrali handlowej – pozorowaniem jakiegoś zajęcia. Wystarczyło tylko spojrzeć na biurko, gdzie leżały dokumenty pokryte jej czytelnym pismem, aby mieć pewność, że siedząc w towarzystwie czterech symulatorów pracy biurowej, znalazła ład i sens w powszechnej maskaradzie i swoją funkcję traktowała serio. Z pewnością teraz, gdy się dowiedziała, do czego jestem zdolny, straciłem w jej oczach wielokrotnie więcej, niż zyskałem rano jako człowiek prawdziwy. Ona rozpoznała we mnie furiata, a ja w niej dziewczynę łatwą, chociaż z drugiej strony nie mogłem mieć do niej żalu tylko o to, że się zadawała z manekinami: gdyby pogardzała nimi, nie doszłoby nigdy do naszego zbliżenia.
Od początku było jasne, czemu sztuczni mieszkańcy Kroywenu nie odróżniali ludzi prawdziwych od fałszywych oraz oryginalnych zabudowań od fragmentarycznych kopii i konstrukcji zastępczych. Tutaj nie było żadnego problemu, gdyż nikt nie widzi w świecie niczego ponad to, co znajduje w sobie samym. Powoli zaczynałem też rozumieć, dlaczego również żywi ludzie – tak nieliczni w sztucznym tłumie – obojętnie przechodzili obok dekoracji i nie dostrzegali w manekinach wszystkich tych haniebnych cech, jakie mnie w nich uderzały. W najbardziej niezwykłych zjawiskach ludzie od urodzenia oswojeni z nimi nie zauważają niczego osobliwego.
I może tylko ktoś od urodzenia ślepy, komu bielmo nagle spadłoby z oczu, ujrzałby dookoła siebie tło: panoramę makiet wykonanych z artykułów zastępczych, zrobione z dykty tarcze o konturach domów i drzew, ustawione frontem do sceny w dalekiej perspektywie planu, zaś bliżej, pomiędzy oryginalnymi elementami, rozpoznałby atrapy, imitacje, fałszywe materiały, sztuczne tworzywa i masy plastyczne, wszelkiego rodzaju namiastki i surogaty, kopie, protezy, peruki i maski, puste opakowania, falsyfikaty – słowem zawartość całej rekwizytorni zmontowaną na poboczu akcji, więc może sam kreując rolę statysty sceny, dostrzegłby nieprzebrane rzesze statystów tła zainstalowane na marginesie planu i zobaczyłby ramy świata w rzeczywistej ich postaci.
W otwartej wnęce baru samoobsługowego przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy przesiedziałem całe popołudnie. Drzemałem na wysokim stołku ustawionym w cieniu martwej pinii, przy długiej półce, oddzielającej wnętrze baru od ulicy, pomiędzy nieustannie gadającymi i wiercącymi się kukłami. Czasami – zbudzony czyimś podniesionym głosem – rozglądałem się uważniej dookoła siebie. I nie widziałem problemu w tym, jak manekiny poruszają siej mówią (ktoś, komu się wydaje, iż wie, jak sami ludzie to czynią – niech dalej śpi sobie spokojnie), natomiast domyślając się już, w jakim celu one to robią, chciałbym jeszcze wiedzieć, kto je zmusza do ciągłej aktywności i z daleka kontroluje.
Zjadłem swój chleb i mięsną słoną konserwę. Wkrótce znowu zachciało mi się pić. W bufecie i na stolikach sztucznych konsumentów stały wszędzie tylko puste kieliszki, szklanki i butelki, które manekiny podnosiły często do gumowych ust i przechylały nad swymi nieruchomymi maskami. Plastykowe zakąski też wędrowały do warg w ślad za pustymi kieliszkami i po kilku ruchach gipsowych zębów wracały z powrotem na papierowe talerze w stanie nienaruszonym. Takie to było naturalne, że już z odległości pięćdziesięciu metrów ktoś żywy nie dostrzegłby oszustwa w mistyfikacji łatwej do zdemaskowania z bliska.
Mój nietypowy sposób jedzenia chleba i konserwy nie wywołał w barze żadnej sensacji. Po prostu nie zauważono go. Aby nie zajmować za darmo miejsca, musiałem jednak przenieść coś z bufetu do swego stołka i w zamian za fałszywy banknot dostałem od barmana powietrze w butelce ozdobionej kosztownymi nalepkami. Zakąski nie zakupiłem wiedząc, ile razy każda namiastka wędliny czy ryby odbyła drogę z bufetu przez stolik do ust i z ust przez stolik do bufetu. Barman, który każdą wolną chwilę wypełniał poszukiwaniami zgubionej peruki, znosił wypolerowane setkami rąk zakąski tylko ze stolików okresowo zajmowanych przez gości z ulicy, bo ci wchodzili, przechylali, wąchali i wychodzili – ale takich stolików było tu zaledwie kilka.
Читать дальше