– O Gwiazdo Promienna, dlaczego obarczyłaś mnie takim brzemieniem?!
Ponure myśli opanowały obel-borta. Dla poprawienia nastroju włączył muzykę i zasłuchany w wibrujące kaskady dźwięków ruszył w stronę jadalni.
– Chodź, Chief. Pora na śniadanie.
Skrzydłak wzbił się w powietrze i przelatując tuż nad głową Ubira, wpadł do sąsiedniego pomieszczenia. Oczekujący tam służbot, na widok wchodzącego obel-borta odsunął wysokie, ozdobne krzesło stojące u szczytu długiego stołu, wspartego na dwóch przezroczystych kolumnach. Na ścianie, tuż nad miejscem przeznaczonym dla głowy rodu, wisiało godło nuf Demów: symbol nieskończoności otoczony kręgiem, z którego rozbiegały się promieniście tęczowe smugi.
Chief wydał nagle krótki, chrapliwy okrzyk i lądując na stole zaczął nerwowo spacerować po matowym blacie. Ubir spojrzał uważnie na swojego pupila, który machał gwałtownie błoniastymi skrzydłami, ponawiając gniewne sygnały.
– Cóż tak cię niepokoi, Chief? – spytał obel-bort siadając przy stole. – Czy coś się wydarzyło?
Skrzydłak stanął tuż przed nim, przestępując szybko z nogi na nogę. W tej samej chwili mały aparat znajdujący się na przegubie lewej ręki Ubira zaczął migotać pomarańczowym światłem.
– Miałeś rację, Chief. Ktoś nam przeszkadza podczas śniadania. Musiało się wydarzyć coś naprawdę poważnego – obel-bort dotknął błyskającego punktu. – Fatalnie się zaczyna ten nowy dzień – pomyślał. – Na pewno jakieś kłopoty. I jak zwykle zwalą to wszystko na moją głowę.
W milczeniu obserwował wyrastającą z podłogi kolumnę światła, postanawiając w duchu, że pozbędzie się intruza jak najszybciej. Gdy jednak postać rozmówcy przybrała dostrzegalny kształt, przełknął tylko ślinę i nieznacznie skłonił głowę.
– Chwała Słońcu, obel-borcie – usłyszał znajomy, dźwięczny głos.
– I Dzieciom Jego – odpowiedział odruchowo.
Spoglądała na niego z wysoka badawczym, zielonozłym wzrokiem, poprawiając dłonią niesforne, krótko przycięte blond włosy. Kombinezon delikatnie zaznaczał jej kobiece kształty, od których uroku obel-bort, mimo olbrzymich wysiłków, uwolnić się nie potrafił.
– Mam do ciebie małą prośbę – powiedziała po krótkiej chwili milczenia. – Myślę, że mi nie odmówisz.
– Dobrze myśli – skonstatował Ubir nuf Dem w duchu, ubolewając jednocześnie nad swoją słabością. W obliczu tej kobiety czuł się zawsze małym, naiwnym chłopcem, który dla otrzymania ulubionych łakoci gotów jest pokonać najbardziej nawet karkołomne przeszkody.
– Dlaczego się nie odzywasz? Czyżbyś nie chciał już ze mną rozmawiać?
– Nie, skądże – zaprzeczył szybko. O wiele za szybko. Gardził sobą i tym służalczym tonem, z jakim odpowiadał na jej pytania. – Zastanawiałem się tylko…
– Nad czym? – zabrzmiało to jakby mówiła: „Czy ty w ogóle potrafisz się zastanawiać?”.
– Nie przypuszczałem, że zobaczę cię tak szybko…
– Mniejsza o to – nie pozwoliła mu dokończyć, za co był jej nawet wdzięczny. – Kreator Fuertad zjawi się zaraz u ciebie. Osobiście. Ma zamiar złożyć oficjalną skargę na nadzorcę poziomu adaptacyjnego, czyli na mnie.
– Kreator Fuertad! – wykrzyknął Ubir nuf Dem. A czegóż ten bałwan chce od ciebie? – przechadzał się wzdłuż stołu, by uniknąć badawczego wzroku kobiety. – To dobrze, że Fuertad ma dosyć jej wyskoków – myślał. – Stary dziwak, ale tylko on jeden może pomóc mi uwolnić się od niej. Każdego innego omotałaby swoimi sztuczkami. Każdego, z wyjątkiem tej karłowatej zasuszonej mumii. Chwała ci kreatorze!
Zatrzymał się tuż przed przestrzenną projekcją kobiecej postaci.
– Możesz być spokojna, Liz – powiedział patrząc jej prosto w oczy. – Fuertad nic nie zwojuje.
– Przecież nawet nie wiesz, o co mu chodzi – parsknęła gniewnie.
– Stary głupiec – Ubir nuf Dem wzruszył lekceważąco ramionami. – Na pewno czepia się, jak to zwykle on. Nic nowego.
– Oskarży mnie o działanie na szkodę Związku Solarnego – powiedziała spokojnie Lizey. – Jego zdaniem ponoszę odpowiedzialność za śmierć jednego z umrzyków. Musiałam zdekompletować ostatni transport i Fuertad zaczął się pieklić. Dobrze wiesz, jakie on ma wpływy w Radzie.
– Ród nuf Demów zasiadał w Radzie od początku jej istnienia – stwierdził obel-bort z dumą. – A na Gelwonie ja jestem komendantem, a nie Fuertad. Nie powinnaś o tym zapominać.
– Będę pamiętać, obiecuję – skłoniła głowę, a Ubirowi zdawało się, że dostrzega na jej twarzy ironiczny uśmieszek.
Natarczywe światło przebiło się przez powieki i zaatakowało siatkówkę, powodując nieznośny ból. Tom szarpnął głowę w bok i zaraz tego pożałował. Wnętrze czaszki rozchybotało się gwałtownie, zupełnie jakby znudzone osiadłym trybem życia półkule stwierdziły, że pora opuścić dotychczasową siedzibę i poszukać sobie nowego miejsca. W uszach zagościł odgłos wściekłej nawałnicy, zsynchronizowany z falowaniem rozbełtanego mózgu. Tom jęknął i dźwięk ten przyłączył się do ryczącej burzy, zwielokrotniony bezlitosnym echem.
– Masz, wypij – czyjeś ramię objęło go wpół i podtrzymało w pozycji siedzącej. Krztusił się przełykając jakiś płyn o ohydnym smaku.
– Nic innego w tym barze nie serwują, ale pomaga, znam to z autopsji.
Tom wycharczał coś w rodzaju podziękowania i opadł bezwładnie na posłanie. Po kilku minutach stwierdził z zadowoleniem, że nieznośne kołysanie mija, a towarzyszący mu huk rozszalałego oceanu zamienia się w ledwie słyszalny szmer.
– Zupełnie jak klin – pomyślał i bardzo ostrożnie uchylił kurtynę powiek. Światło nie było już tak bolesne, a raczej źrenice zaczęły spełniać swoją funkcję. Pocieszające. Spróbował usiąść.
– Ostrożnie – niewyraźna postać zamajaczyła przed oczami Edginsa. – Nie wyglądasz jeszcze najlepiej – głos znajomy, ale twarz nie mogła wpasować się w żaden fragment postrzępionej przeszłości.
Otoczenie powoli nabierało konkretnych kształtów, rozmazane plamy sygnalizowały swoje, właściwe znaczenie. Niewielka, podłużna sala o półkolistym sklepieniu, obszerne podium spoczynkowe dla kilku osób i majaczący prostokąt wejścia.
– Umeblowanie więcej niż skromne – pomyślał Tom unosząc się na łokciach. Chciał powiedzieć coś na powitanie, ale słowa ugrzęzły w opuchniętej krtani. Z trudem przełknął gęstą ślinę. Trochę lepiej.
Tykowaty mężczyzna z nienaturalnie nabrzmiałą twarzą pomógł mu usiąść, drugi stał oparty o ścianę, przyglądając się temu z obojętną miną. Trzeci był mutantem. Leżał na wznak ze wzrokiem wbitym w sufit. Może spał, bo oczy miał do połowy przysłonięte błonami mrużnymi.
– Gdzie my jesteśmy? wychrypiał Tom, zwracając się do pochylonego nad nim mężczyzny.
– Gelwona – krótka odpowiedź eksplodowała z niezwykłą siłą.
Gelwona! Nazwa, którą usłyszał po raz pierwszy wychodząc z komory transferacyjnej, wydała mu się teraz dziwnie znajoma; jakby tkwiła ukryta gdzieś głęboko w zakamarkach podświadomości, czekając tylko odpowiedniej chwili. I to irracjonalne przeświadczenie, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupełnie bez sensu.
– Co to jest, ta Gelwona?
Wypływający z uciążliwego milczenia chichot był jedyna odpowiedzią. Oparty o ścianę mężczyzna stanął nad Edginsem i wykrzywił twarz w sardonicznym uśmiechu.
– Rzecz w tym, że nikt nie wie – wycedził. – Poza nami. Ale my stąd nie wyjdziemy i dalej nikt nie będzie wiedział. Kapujesz?
Читать дальше