Nagle rozległ się krzyk i jakiś kształt przeciął smugę światła, spadając z góry. Uderzył o dno doliny nie dalej, jak dziesięć metrów od Jasona. W tym miejscu znajdowała się zaledwie kilkucentymetrowa warstwa śniegu i spadający człowiek uderzył o skałę z całym impetem. Jego oczy były szeroko rozwarte, z otwartych ust sączyła się krew. Był to Oariel — człowiek, który go zdradził.
— Coś się stało, kolego? Temuchin likwiduje świadków? Usta mężczyzny były wciąż otwarte, lecz widać było, że już nigdy nie przemówią, Jason wygramolił się ze swojej zaspy i ruszył w poprzek małej dolinki. Grunt był bardzo równy i płaski. Nie zastanawiał się dlaczego, dopóki nie usłyszał złowrogiego trzasku pod stopami. Nagłe spotkanie z lodowatą wodą omal nie przyprawiło go o zawał serca.
Jason zacisnął zęby, wbijając je głęboko w dolną wargę. Równocześnie jego palce zacisnęły się na latarce. Bez światła nie będzie v./ stanie odnaleźć miejsca, gdzie załamał się pod nim lód.
Moment później jego stopy dotknęły skalistego dna — woda nie była głęboka — Jason odbił się od niego. Nie mógł dojrzeć dziury w lodzie. Otwartą dłonią próbował zrobić choćby szczelinę. Jednak lód był mocny. Dopiero gdy poczuł, że jego palce ślizgają się po lodzie, zdał sobie sprawę, że jest znoszony silnym prądem. Otwór w lodzie musiał znajdować się już daleko za nim.
Gdyby Jason dinAlt był skłonny do popadania w rozpacz, to byt to właśnie odpowiedni moment. Dryfując pod powierzchnią lodu w niedostępnej kotlinie — to był moment, w którym można by się poddać. On jednak nawet o tym nie myślał. Chciał odpłynąć w bok, aby spróbować w płytszym miejscu wypchnąć lód. Wciąż szukał pęknięcia, świecąc latarką w górę. Prąd był jednak bardzo silny. Uderzył nim o skałę i odrzucił znowu w główny nurt. Skierował się więc w dół strumienia i patrzył na gładką skałę, przesuwającą się w odległości wyciągniętego ramienia od jego twarzy. Woda była zimna: powodowała drętwienie ciała i ciągnęła go dalej. Palący ból w płucach był coraz silniejszy. Logicznie rzecz biorąc, mógł jeszcze przeżyć kilka minut, ale odruch oddychania nie kierował się logiką. „Umieramy!” — krzyczały płuca — „Powietrza! Oddychać”!
Jason odbił się. uderzając w płytę lodu, który wreszcie. poddał się. Upłynęło sporo czasu, zanim to, co się stało, dotarło do świadomości człowieka. Jason wyciągnął się do połowy na skalisty brzeg i leżał jak wyrzucona na plażę
meduza.
Wszelki ruch stawał się absolutnie niemożliwy. Przenikliwe zimno uzmysłowiło mu jednak, że musi coś robić, bo umrze. Powoli wyszedł z wody i rozejrzał się dookoła. Nie ma śniegu? Znaczenie tego faktu dotarło do jego przemarzniętych komórek mózgowych. „Jaskinia” — pomyślał. Było to oczywiste od pierwszego rzutu oka.
Wąska dolina. Brama Piekła, musiała być wydrążona przez trwającą stulecia erozję, powodowaną przez niewielki strumień. Potok nie miał widocznego ujścia, bowiem schodził pod ziemię, ginąc nie wiadomo gdzie. Oznaczało to, że nie wszystko jest jeszcze stracone. Woda na pewno gdzieś wypływa i miał zamiar to miejsce odnaleźć. Przez moment przyszło mu na myśl, że strumień wody może schodzić coraz niżej, by wsiąknąć w ziemię. Szybko odrzucił tę fatalną możliwość.
— Dalej! — krzyknął, podnosząc się na nogi, podczas gdy echo powtarzało:… lej… lej… lej!
Dobry pomysł — nie rezygnować. To właśnie powinien robić. Wzdrygnął się; ruszył naprzód po drobnym piasku, tuż przy samej wodzie. Następną rzeczą którą zobaczył, były. ślady stóp, wyłaniające się z wody. Był tu jeszcze ktoś?
Siady były wyraźne, najwidoczniej zostały zrobione niedawno. A więc istnieje wyjście z tej jaskini. Po prostu trzeba iść tym tropem. Dopóki będzie się ruszał, nie zamarznie w przemoczonych rzeczach. W jaskini było chłodno, lecz nie tak zimno jak na zewnątrz. Ślady odchodzące od strumienia i prowadzące do przyległej innej jaskini, stały się trochę mniej wyraźne, ale wciąż były jeszcze czytelne. Małe stalagmity, wyrastające z wapiennego podłoża skały, były tu i ówdzie połamane, od czasu do czasu zdarzały się też znaki wyryte w miękkim wapniu ścian.
Tunel rozgałęział się. Jedna z dróg prowadziła w stronę strumienia, urywając się nad brzegiem. Jaskinia była tutaj wypełniona wodą, która po drugiej stronie stykała się z sufitem. Jason wycofał się i odnalazł ślad w następnym odgałęzieniu.
To był długi marsz. Jason usiadł na chwilę i nie zdając nawet sobie z tego sprawy, zasnął. Zbudził się nie mogąc opanować dreszczy. Zmusił się, by wstać i iść dalej. Zegarek ukryty w pasie zapewne nadal działał, lecz Jason nie spojrzał na niego. Czas nie był ważny w tych niekończących się korytarzach. Idąc w dół jednego z nich, nie różniącego się od innych, znalazł człowieka, za którym szedł. Spał na kamiennej posadzce. Był to barbarzyńca, ubrany w futra.
— Cześć! — powiedział w języku „pomiędzy”. Zamilkł podchodząc bliżej.
Był to wieczny sen. Człowiek nie żył już od dawna. Lata, a może dziesiątki lat leżał w chłodnym, pozbawionym bakterii powietrzu jaskini. Nie było sposobu, by określić, jak długo się tu znajduje. Jego ciało i skóra były doskonale zakonserwowane. Wyciągnięta ręka leżącego wskazywała przed siebie, a między rozchylonymi palcami leżał nóż, pokryty cienką warstwą rdzy.
To co musiał zrobić nie było łatwe, lecz konieczne, żeby przeżyć. Zdjął z trupa futrzane okrycie. Nieboszczyk nie protestował. Kiedy Jason miał już futra, odszedł dalej w głąb jaskini, rozebrał się do naga i przebrał się w suche rzeczy. Jeśli chciał żyć, nie mógł kierować się uprzedzeniami. Rozciągnął własne rzeczy aby wyschły, podłożył futro pod głowę, ściemnił światło — nie wytrzymałby całkowitej ciemności — i natychmiast zapadł w sen.
„Mówią, że jeśli coś jest niezmienne dostatecznie długo, to nie można określić upływu czasu, ponieważ nic się nie zmieniło. Jednak jestem ciekaw, jak długo tu jestem”. — Powlókł się jeszcze parę kroków, by w nowym miejscu spokojnie rozważyć ten problem. — „Chyba jednak już dość długo”. Jaskinia znowu się rozgałęziała. Skręcił w prawo, ale przedtem zrobił wyraźny znak na ścianie. Wybrany tunel kończył się ślepo nad znajomym jeziorkiem. Zanim zawrócił ukląkł i napił się do syta. W miejscu rozwidlenia wydrapał słowo „woda” i skręcił w drugi korytarz.
— Tysiąc osiemset trzy… tysiąc osiemset cztery… — Teraz liczył już co trzeci krok, było ich tak wiele. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia, ale dawało pretekst, by mówić, a dźwięk własnego głosu był mniej męczący niż wieczna cisza.
Żołądek w końcu przestał go boleć. Na początku czuł burczenie w brzuchu i nieprzyjemne skurcze, ale teraz i to ustało. Przynajmniej wody było pod dostatkiem. Powinien był pomyśleć o mierzeniu czasu nacięciami na pasie.
— Już widziałem te cholerne rozstaje.
Splunął w stronę trzech znaków na ścianie. Pod spodem wydrapał czwarty. Już tu nie wróci. Znał teraz kolejność w tym labiryncie. Przynajmniej miał taką nadzieję.
„Cuglio*, [3] Nazwy gwiazd.
ma tylko jedną strefę… Fletter* dwie, lecz bardzo dziwaczne… Harmill*…” — rozważał maszerując. Co takiego miał Harmill? Jakoś mu to uciekło. Wyśpiewywał po kolei wszystkie stare piosenki, ale z jakiegoś powodu zaczynał zapominać słowa. Z jakiegoś powodu! Ha! Roześmiał się szyderczo. Powód był oczywisty. Ogromny głód — i ogromne zmęczenie. Człowiek może długo wytrzymać bez jedzenia, pijąc tylko wodę, lecz jak długo może iść?
Читать дальше