Znowu zaległa cisza.
— Szum — powiedział wreszcie Nett. — Macie rację. To tylko szum…
— Na twoim miejscu — Jur uśmiechnął się niewesoło — nie przejmowałbym się tym, co przypadkiem zobaczyłeś. Przecież wiemy, że ona tu była… Potraktowałbym to zdarzenie jako potwierdzenie tezy, że szum… swoją drogą żonglujemy tym pojęciem jak dzieci, a przecież naprawdę szum informacyjny to coś bardzo konkretnego… ale niech już tak będzie. Otóż przekonałeś się po prostu, że ten szum może być pożyteczny… dla kogoś, kto okaże się dostatecznie cierpliwy. Zajmij się nasłuchem… skup uwagę na tych antenach, które przekazują komputerowi dane bez pośrednictwa selektorów… choćby to się nie podobało Lanowi — zwrócił uśmiechniętą twarz w moją stronę. — Może po obrazkach przyjdzie kolej na coś innego?
— Pilnuj namiaru i pod żadnym pozorem nie wyłączaj więcej niż połowę selektorów — rzuciłem sucho. — Choćby to się nie podobało nie tylko tobie samemu, ale i Jurowi. Jasne?
— Uhm..
— To wyłącz się.
— Nie umiesz brać ludzi takimi, jakimi są — stwierdził po chwili Jur, mierząc mnie pogodnym wzrokiem. — Mówię to, bo ciągle jeszcze odpoczywamy — zastrzegł się szybko widząc, że otwieram usta, by coś powiedzieć. Kiedy zamknąłem je bez słowa i wzruszyłem ramionami, dodał: — Ponoć dawniej szaleńcy dość łatwo rozumieli się nawzajem, chociaż nie rozumiał ich nikt poza nimi. Tak sobie myślę, że w tym zwariowanym układzie szczypta szaleństwa może się okazać niezbędna… a w każdym razie ja nie próbowałbym jej eliminować z gry… skoro i tak gramy w ciemno.
— Zauważyłeś — powiedziałem cierpko — że jesteśmy do siebie podobni.
Jego uśmiech stał się odrobinę szerszy.
— Od pierwszej chwili.
— Nie znałem cię przedtem — mówiłem dalej. — Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że będziemy się rozumieć. Okazuje się jednak, że aby znaleźć z tobą wspólny język, musiałbym najpierw zwariować. Czuję, że zrezygnuję z tej przyjemności. Oto do czego prowadzi przyjmowanie informacji, jak lecą, bez sita selekcyjnego. Przecież twarz człowieka, jej rysy, oczy, usta, kształt nosa — to wszystko także są informacje. Kiedy ma się do czynienia z dwiema takimi samymi twarzami, człowiek mimo woli myśli, że za nimi kryją się również inne podobieństwa. I popełnia błąd. Jestem zmęczony — powiedziałem. — Zmęczony i śpiący. Wtedy zawsze gadam za dużo…
— Człowiek zmęczony i śpiący — podchwycił — łatwo się myli. Nie mówię, że tak jest. Ale mogłoby być. Może informacje, jakie na pierwszy rzut oka odebrałby ktoś, kto ujrzałby nas razem, wcale nie okazałyby się fałszywe…
— Chcesz powiedzieć, że w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni… mimo zewnętrznego podobieństwa. Mylisz się. Ty jesteś bardziej podobny do Netta. Co robimy? Bo chyba naprawdę dość już gadania?
— Dość — przyznał. — Ale tu przecież nie ma nic… nic — powtórzył, bezradnie rozkładając ręce.
Tym razem nie mylił się, niestety.
Pracowaliśmy uczciwie jedenaście godzin. Przeczesaliśmy czujnikami bazę, jej zaplecze energetyczne, nawet fundamenty. Powoli, metr po metrze, przejechaliśmy całą powierzchnię krateru. Przelecieliśmy nad otaczającym go pierścieniem skał. Wyrzuciliśmy trzy maleńkie sondy, bo tyle miał ich na pokładzie ptaszek, i wreszcie, kiedy wróciły z niczym, poszliśmy spać.
Avona uśmiechała się. Nie do mnie. Po prostu się uśmiechała. Może ktoś stał za moimi plecami i także uśmiechał się do niej, ale jej oczy nie były utkwione w żadnym punkcie, nie widziały nic, nie chciały widzieć. Ten uśmiech nie był przeznaczony dla nikogo.
I nagle jej twarz zaczęła rosnąć, stawała się większa i większa. Czułem, że powinienem wkroczyć w ten proces, przerwać go, zanim dojdzie do czegoś nieodwracalnego… nie robiłem jednak nic. Stałem na wprost płaskiej, nadnaturalnie wielkiej twarzy, mały cień ludzkiej sylwetki pod ogromnym ekranem, kiedy ten nagle zafalował i wydął się jak żagiel. Otworzyłem usta, ale nie udało mi się wydobyć słowa. Wtedy Avona zaczęła śpiewać. Przynajmniej w pierwszej chwili tak sądziłem. Zaraz potem okazało się bowiem, że spomiędzy jej zamkniętych warg wypływa drażniący, monotonny świergot…
Otworzyłem oczy. Poczułem natarczywe mrowienie w przegubie dłoni i równocześnie zdałem sobie sprawę, że dźwięk, który słyszałem, nie należał do mojego snu.
Usiadłem. W kabinie było jasno, kładąc się nie zgasiliśmy światła. Jur nie spał już także. Wysunąłem ekranik i włączyłem fonię.
Tym razem głos Netta brzmiał sucho, oficjalnie.
— Lan, Jur, wzywam was! Lan, Jur…
— Lan na nasłuchu — odpowiedziałem, wpadając bezwiednie w jego ton.
— Uwaga, Lan — mówił teraz wolno, dobitnie. — Wszystkie wysłane przeze mnie sondy wróciły. Zwiadowca numer dwa, który badał trzecią planetę układu, najbliższą, przechwycił sygnał biologiczny jednego z członków załogi stacji. Sonda wróciła trzy godziny temu, ale ja dopiero teraz przesłuchuję zapisane w jej pojemnikach dane. Mam współrzędne punktu emisji. Próbowałem przejść na fonię, ale nie uzyskałem łączności. Zidentyfikowałem sygnały. Wysyła je kompon Mona Chippinga. Uwaga, Lan. Dane dotyczące planety. Tlen. Temperatury przeciętne nieco niższe niż na Ziemi. Promieniowanie w normie. Grubość atmosfery…
— Dobra, Nett — rzuciłem. — Startujemy. Polecimy tam Budkerem. Przygotuj, co trzeba. I wyślij następną sondę nad tę trzecią. Jeszcze coś?
Mówiąc to mocowałem już swój lekki próżniowy kask do magnetycznej kryzy skafandra.
— Nic. Czekam.
Tym razem Jur milczał. Dopiero kiedy byliśmy w połowie drogi do statku, powiedział:
— Teraz ja zostanę. Zastanowiłem się przez moment.
— Dlaczego?
— Ty pewnie będziesz chciał lecieć. A w końcu to Nett wysłał sondy.
— Jakie to ma znaczenie? — spytałem zimno. — Żadnego — odpowiedział spokojnie. — Tylko że stacja zniknęła dokładnie tam, gdzie teraz znajduje się nasz statek. A wokół zaczyna się coś dziać… nareszcie. Skoro ty nie chcesz, zostanę ja.
— Dobrze — powiedziałem. — Moje uznanie.
Rozumiałem doskonale jego prawdziwe intencje. Nie chciał, żeby Nett stale pozostawał na uboczu tych naszych przedsięwzięć, które niosły największe ryzyko i… największe szansę. Nie mylił się jednak co do jednego. W czasie ostatniego seansu łączności z Ziemią stacja badawcza znajdowała się dokładnie tam, gdzie teraz czekał na nas statek Centrali. Chronienie go należało do zadań równie odpowiedzialnych, jak udział w wyprawach poszukiwawczych. Jeśli chciałem być konsekwentny, musiałem to wziąć pod uwagę. Zważywszy, co sam nie tak dawno mówiłem o naszym malarzu.
Inaczej mówiąc, Jur delikatnie, ale bezpardonowo pokonał mnie moją własną bronią.
Do momentu, kiedy na tarczy naszego tachdaru nie pojawiło się pięć połączonych kul, najeżonych antenami, nie odezwaliśmy się do siebie ani razu.
Budker, wielki bojowy pojazd, zbudowany tak, że mógłby bez szkody dla ukrytych pod jego skorupą ludzi przewiercić na wylot jądro komety, czekał już przy otwartej klapie śluzy. We włazie stał Nett, w kompletnym skafandrze.
— Charakterystykę atmosfery, powierzchni planety i współrzędne punktu emisji sygnału umieściłem w programie — usłyszałem w słuchawkach. — Sprawdziłem. Odprowadzić ptaszka?
Mrużąc oczy porażone blaskiem wycelowanych w nas reflektorów, przepłynęliśmy kilka metrów próżni.
— Ptaszek zostanie tutaj, żeby Jur miał go w razie czego pod ręką — oświadczyłem. — Ty lecisz ze mną.
Читать дальше