Czarny obłok zaczął teraz gnać wokół mnie, a może razem ze mną, z szaloną szybkością. Przez zmrużone powieki widziałem przelatujące smugi, podobne chwilami do wyrwanych z korzeniami i niesionych huraganem wielkich drzew.
Nagle nastała cisza. Wicher ustał, zrobiło się jasno. Przez chwilę czułem jeszcze mrowienie w szczękach i skroniach, kurczowo łapałem powietrze, ale od razu oprzytomniałem usłyszawszy obok siebie głos, który zawołał:
— Prędko! Zero!
Te ich głosy różniły się jednak czymś, co dla niewprawnego ucha z pewnością pozostawało nieuchwytne. Lecz ja zbyt długo przestawałem już ze Stanza, żeby się pomylić, y.
Stał tuż zamną, na platformie, chyba zawieszonej w przestrzeni, ponieważ spoza kręgu światła patrzyły na mnie gwiazdy. W tym momencie zorientowałem się, że mam na sobie najprawdziwszy próżniowy skafander z aparaturą tlenową, czujnikami wewnątrz ku listego, przezroczystego kasku i że dotykam wargami miękkiej końcówki przewodu aprowizacyjnego.
— Nie ma sekundy do stracenia — usłyszałem w słuchawkach, przylegających do moich skroni. Tym razem jednak głos należał do Aldena, który stał nieco dalej niż Stanza i wskazywał dłonią trzy dobrze mi znane wielkie, kryształowe sople, nawet tutaj pełne swojego czystego, nierzeczywistego blasku. Wisiały swobodnie, pozbawione pozornie ciężaru, dotykając bokami brzegu latającej terasy niby poziomej tarczowej piły, która miała je przepołowić.
— Mam wsiąść? — spytałem, ruszając w ich stronę. — Przed chwilą także nakłaniano mnie do podróży. Mało brakowało, a bylibyście mnie nie zastali. Więc jednak Blanowi udało się wypróbować swoją aparaturę — mimo woli pokręciłem głową z niedowierzaniem. — Jak to właściwie jest? Już wróciłem?
— Najpierw musisz wystartować, Lin — odpowiedział Stanza. — Wybacz, że mówię ci po imieniu, ale sądzę, że naprawdę zostalibyśmy przyjaciółmi, gdybyśmy mogli się spotkać… potem.
— A nuż się spotkamy? — stałem już obok środkowego statku, szukając na rękawie skafandra owego aparaciku, który pozwoliłby mi wniknąć do środka pojazdu. Był na swoim miejscu. Dotknąłem czubkiem palca małego guziczka, ale jeszcze go nie wciskałem.
— Wiesz przecież, że nie. Jednak jeśli nie wystartujesz w ciągu najbliższych piętnastu sekund, to wrócisz tam, skąd teraz przybywasz. Urządzenie Blana może rozwijać pełną moc nie dłużej niż przez trzydzieści sekund. Połowa tego czasu już minęła.
— Słowem, udało wam się, a przy was i mnie „pożyczyć” od przyszłego świata zaledwie trzydzieści sekund, — powiedziałem, wdu-szając przycisk. Równocześnie stanąłem na krawędzi platformy, odwróciłem się i natarłem plecami na masę statku, która posłusznie wpuściła mnie, wybuchając radosnym światłem, jakby ucieszona, że tak bezbłędnie umiała przechować pamięć kształtów mojego ciała. Właśnie to światło, takie przynajmniej odniosłem wrażenie, opięło mnie niewidoczną błoną i wraz z nią zaniosło na fotel pilota. Roz-siadłem się wygodnie, zlustrowałem czujniki, które ujrzałem przed sobą na wysokości oczu, i sprawdziłem klawiaturę pulpitu sterowniczego. — Przez najbliższe dziesięć sekund jesteśmy jeszcze bezpieczni — mówiłem dalej, obserwując ekran — ponieważ istniejemy w przyszłym, dobrym świecie, przyjaznym wszystkiemu, co żyje. —
Już pewnie tylko pięć sekund — u góry panoramicznej tarczy zapalił się napis: „start”. — Żegnajcie. I dziękuję wam… mimo wszystko.
Odpowiedzi nie było, bądź też już do mnie nie dotarła. Chciałem jeszcze spytać, co zamierzają robić w przedziale czasowym po ustaniu pracy zdumiewającego urządzenia Elana, a przed osiągnięciem przeze mnie celu lotu, czyli zanim ten świat na zawsze stanie się taki, jaki był przez ostatnie pół minuty, ale cokolwiek bym usłyszał, mogło służyć najwyżej zaspokojeniu mojej pustej ciekawości. I tak nie byłem w stanie wpłynąć na zmianę ich losn. Mogłem się co najwyżej pocieszać, że jeśli moja podróż potrwa istotnie tak krótko, jak mnie zapewniano, to ich współcześni krajanie po prostu nie zdążą obejść się z nimi zbyt okrutnie.
Zerknąłem na ekran. Był tu rzecz jasna tylko jeden, mniejszy. Ten drugi, na którym obserwowałem odwrócony film, ilustrujący wzrost wszechświata, a następnie dzieje życia, służył wszak jedynie celom dydaktycznym. Miał mnie przekonać, że naprawdę lecę w głąb czasoprzestrzeni, a więc że przynajmniej pod tym względem zamiar Stanzy i. jego grupy jest najzupełniej realny. Winien mi był także unaocznić całą nieszczęsną przypadkowość ewolucji natury, szukającej sobie dróg na oślep i bez planu, oraz tak samo bezładną historię nie zaprogramowanych cywilizacji. Teraz, mając świeżo w pamięci seanse szkoleniowe, mogłem sobie wyobrazić; jak wygląda świat, przez który właśnie lecę.
Zamiast słowa „start” u góry tarczy widniała liczba: czternaście miliardów. Zdążyłem przebyć prawie pięć. Pięć miliardów lat. Pomyśleć, że automaty tego pojazdu, mknącego ku prapoczątkom czasu, są wyskalowane w tych samych jego jednostkach, jakimi operują stare, nie ufające robotom gospodynie podczaspieczenia ma-zurków lub przyrządzania ja jęk na miękko. W sekundach minutach.
Trzynaście miliardów lat do celu. Dwanaście. Jedenaście. Dzie…
Przez ekran przebiegła plama, jakby przed receptorami czujników pojawiła się mała chmurka.
Jedenaście. Dwanaście. Trzynaście.
— Co się stało? — spytałem nieswoim głosem, przypomniawszy sobie, że statek wyposażony jest w „centralny węzeł informacyjny”, umiejący mówić.
Cisza. Piętnaście miliardów. Szesnaście. Jeszcze trochę, a znajdę się z powrotem w punkcie startu. Znowu nie wiedziałem, kiedy pojazd zawrócił. A już zupełnie, dlaczego.
— Jak to, dlaczego — powiedziałem półgłosem. — Skończył się nowy, dobry świat. Skończył się czas ochronny. Zrozumieli, co zaszło i przedsięwzięli, co należy, żeby udaremnić moją piękną wycieczkę podjętą w jakże szlachetnym celu, którego jednak oni stanowczo nie doceniają. Na razie zaprosili mnie do siebie z powrotem. Muszą mieć urządzenia wynalezione już po emigracji Stanzy i dlatego nie znane ani jemu, ani Blanowi. One to pozwoliły im nie tylko nawiązać kontakt z moimi pokładowymi automatami, lecz także zmusić je do posłuszeństwa. Stanza, nie Stanza, to w końcu są automaty zbudowane na podstawie ich informatyki, i c h technologii i działające zgodnie z prawami i c h fizyki.
Osiemnaście miliardów. Został jeden. Przestałem myśleć o nieuchronności mojego losu. Przestałem myśleć o czymkolwiek. I właśnie w tym stanie ducha, tak niebezpiecznie zbliżonym do rezygna-cji, doznałem nagłego olśnienia. Moja apatia ulotniła się jak sen, przerwany gwizdem sygnału alarmowego.
— Blokada! — wrzasnąłem — Przechodzę na ręczne sterowanie! — jednym ruchem przerwałem sprzężenie automatów nawigacyjnych z blokami pamięciowymi. Ekran sczerniał i zgasł. Zniknę-ły także światełka czujników. Ale kiedy położyłem dłonie na pulpicie sterowniczym i przystąpiłem do manewru hamowania, przekonałem się, że statek reaguje normalnie. Że moje polecenia, wydawane z kabiny, są silniejsze od zdalnych impulsów przekazywa-, nych… skąd? Z tego ogrodzonego poletka, na którym spoczywał walcowaty pojazd? Mniejsza z tym. Odzyskałem więc władzę nad statkiem. Pięknie; I co dalej? To pytanie, z pewnością wymagające natychmiastowej odpowiedzi, było jednak zarazem zgoła retoryczne. Nie miałem wyboru. Musiałem gdzieś wylądować i odczekać spokojnie jakiś czas, przed podjęciem próby powrotu na właściwy kurs. Pobratymcy Stanzy ani chybi nie pokazali jeszcze wszystkiego, na co ich stać. Lądowanie niczego wprawdzie nie gwarantowało, ale jeśli otaczające mnie pokładowe automaty będą milczeć dostatecznie długo, może moi prześladowcy zgubią ślad? Niemożliwe, żeby potrafili nieustannie patrolować cały wszechświat, wszędzie i zawsze. Może potem uda mi się przemknąć niepostrzeżenie?
Читать дальше