— Jestem gotowy — powiedział ktoś za moimi plecami. Poznałem głos mojego Złotego. A kiedy się odwróciłem, poznałem również jego twarz. Nie wiem po czym, ale poznałem.
Widać mimo wszystko nie było to niemożliwe.
— Wyprowadzić!
— Do widzenia — obdarowałem ich na pożegnanie uśmiechem, mającym świadczyć o niesłychanie bliskiej więzi duchowej między nami.
Prowadzony przez przyjaciela szpicla zszedłem spiralnymi schodami w dół, do małego, okrągłego przedsionka z otwartymi drzwiami, za którymi widniała wolna, słoneczna przestrzeń. Na zewnątrz zatrzymałem się. Z lewej strony był gęsto zarośnięty ogród, czy nawet park. Skąd tutaj park? Przecież opuszczaliśmy właśnie wielką rotundę. Powinienem ujrzeć gładkie pole, dalej złoty parkan, a jeszcze dalej wzgórza z pierwszymi domkami. Powiedziałem to mojemu towarzyszowi.
— Bez pytań! — rzucił do komunikatora. Wyłączył go i rzekł cicho: — Z daleka nie widać. Tak jak fabryk. Idź w prawo.
Na prawo znajdowało się to, co było widać również z daleka. Rozległy, ogrodzony plac, a w perspektywie pagórki. Pomyślałem, że czeka nas kawałek drogi. Myliłem się. Czarodziejskie pudełeczko w wersji dla inspektorów kryło w sobie rzeczywiście bogate możliwości. Coś w nim nacisnął, coś przesunął, mruknął dwa niezrozumiałe słowa, po czym wziął mnie za rękę. Zrobiłem jeszcze jeden krok, poczułem znane mi już mrowienie, które przebiegło moje ciało od stóp do włosów i ułamek sekundy później znowu oglądałem świat od spodu. Znowu pędziłem przez kolorowe kryształy. Zdążyłem jednak uświadomić sobie, że Złoty wezwał swój latający dzwon wprost pod boczne drzwi Centrum, przez które tak szczęśliwie wydostaliśmy się na wolność.
— Bardzo pana przepraszam — powiedziała niepewnie Helena, zerkając w stronę wejścia do pawilonu. — Najpierw muszę tam zajrzeć sama. Wrócę po pana dosłownie za minutę…
Zacząłem się z nią przekomarzać. Mówiłem, że minuta bez niej to wieczność, pytałem, czemu nie uprzedziła ich telefonicznie, skoro musieli odpowiednio przygotować się na moje przyjęcie, wreszcie postawiłem warunek: niech zwróci się do mnie po imieniu. Wykrztusiła: Marku… więc roześmiałem się, powiedziałem: idź, kochanie, idź — a kiedy zniknęła za drzwiami, zszedłem ze ścieżki na trawnik. Oparłem się plecami o drzewo i ukryty w miłym chłodzie patrzyłem na park, krzewy i kwiaty. O czymś sobie leniwie myślałem. Nagle obok mnie zmaterializowała się jakaś postać. Ujrzałem złotą Adonisofrodytę i natychmiast przeniosłem się do bieżącej rzeczywistości.
— Miało być dokładnie w tym samym momencie — burknąłem. — Nie później, ale i nie wcześniej. Nie jesteś znowu aż takim wirtuozem struktury zakrzywionej przestrzeni, jak ci się zdaje.
— Nie popełniłem błędu — odrzekł. — Przesunięcie miało charakter podgeonicznego kolapsu i powstało z powodu przemieszczenia pojazdu. Gdyby został tam, gdzie wylądowaliśmy…
— Załóżmy, że rozumiem — spojrzałem na niego lekko zdziwiony, bo ni stąd ni zowąd schował się za pień drzewa. — Ale to cię nie usprawiedliwia. Pisarz nazwiskiem Wells, który żył dwieście lat temu i który nie miał pojęcia o geonice, przedstawił identyczne przesunięcie, tyle że nieodwracalne w skutkach, przynajmniej dla bezpośrednio zainteresowanego. Coś takiego groziło i mnie. Czy wiesz, na co byś mnie naraził, gdybym wrócił nie wcześniej, a później i nie zastał już pewnej ślicznej dziewczyny? Byłaby to kompletna klęska.
— Sądzę, że i z takiej opresji wyszedłbyś obronną ręką — powiedział z powagą. — A jeśli chodzi o pisarzy i artystów, którzy potrafili logicznie myśleć, to urzeczywistnianie się ich wizji jest zjawiskiem normalnym i naturalnym, jak określony kierunek ewolucji w określonych warunkach. Chyba się teraz pożegnamy, co?
— Poczekaj — zatrzymałem go. Drzwi pawilonu wciąż jeszcze były zamknięte. — Czy nic ci nie zrobią za to, że mnie puściłeś?
— Powiem, że pojazd, którym przybyłeś, przypadkiem stał akurat tam, gdzie miał się odbyć egzamin. Wsiadłeś i odleciałeś. Rozpłynąłeś się. Uwierzą mi, możesz być pewny.
— Jak na szlachetnego buntownika, walczącego o świetlaną przyszłość twoich bliźnich, łżesz zastanawiająco dobrze. Rzekłbym, odrobinę za dobrze.
— Muszę… Człowieku.
Pokiwałem głową.
— Riposta byłaby celna, gdyby nie to: „muszę”. Pobrzmiewa w nim nutka chorobliwej przesady. Masz obsesję śmierci. To niewątpliwie smutne, ale zarazem, daruj mi, trochę banalne.
— Czy istnieje coś bardziej banalnego niż nekrologi? — odpowiedział pytaniem. — Poświęcasz im mniej więcej tyle uwagi, co reklamom kosmetyków. Aż nagle widzisz ten, który sam ułożyłeś poprzedniego dnia. Wzruszysz ramionami i pomyślisz: banał.
— Właśnie — mruknąłem. — Kraczesz i kraczesz. Wybacz — zmieniłem ton. — Stale zapominam, że jesteś ode mnie o tyle starszy i że powinienem się do ciebie zwracać z szacunkiem, należnym siwym włosom, nawet, jeśli są złote. A propos, właśnie przyszło mi coś do głowy. Wspomniałeś mimochodem, że nie wtrącasz się tutaj w żadne nasze sprawy, które nie mają bezpośredniego związku z twoim światem i tym, co pragniesz dla niego zrobić. Z tego wynika, że w pewne sprawy jednak się wtrącasz. Z całkowicie dla mnie irracjonalnych powodów akurat ja, we własnej, jakże skromnej osobie, jestem jedną z takich spraw…
— Jedyną… — przerwał.
— Tym gorzej. Czy zatem w trosce o swoje interesy, przypadkiem sam, lub za czyimś pośrednictwem, nie poczęstowałeś i mnie tą magiczną substancją, która tak cudownie wiąże tkankę i przywraca młodość? Może jestem jeszcze starszy niż ty i ten twój przyjaciel inżynier, przypominający wyliniałego lwa?
— Owszem — rzekł sucho. — Przeszedłeś tego rodzaju kurację. Za czyimś, jak się wyraziłeś, pośrednictwem. Ale i bez niej mógłbym być twoim dziadkiem… gdybym pochodził stąd. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
— Przepraszam za lwa — wycofałem się. — Co chcę wiedzieć? — powtórzyłem z ociąganiem. — Och, najwyżej parę drobiazgów — rzuciłem zdawkowym tonem. — Na przykład te twoje napomknięcia, dotyczące naszych dawnych wspólnych przygód. Tam coś kiedyś w twojej obecności doradzałem, gdzie indziej zmieniałem programy. I tak od bez mała dwudziestu lat?
— Byłem tu, kiedy pierwszy raz przechodziłeś przez pawilony tego instytutu — powiedział. — Szukałem ratunku w całym dostępnym nam zamieszkanym kosmosie. Odebrałem impuls. Jeszcze bardzo słaby, ale zwiastujący pojawienie się szansy. Ten impuls wysłałeś ty. Twój mózg, po wstępnych, nader niedoskonałych zabiegach, dokonanych przez tutejszego naukowca, doktora Iwo. Czyżbym ci o tym nie wspominał? Potem wziąłem cię ze sobą. Stworzyłeś plan. Ludzie mieli emigrować na planety naszego układu, stacje satelitarne, do baz produkcyjnych, bądź gdziekolwiek, byle w kosmos. Coraz więcej ludzi. W końcu byłoby ich wystarczająco dużo, żeby się porozumieć, zjednoczyć i jednym atakiem rozbić tę skorupę, w której tkwimy, tocząc się wraz z nią ku nieuchronnej zagładzie. Przyjąłem ten plan… i przyjęli go również moi przyjaciele, ponieważ pochodził od ciebie. Uczyniliśmy to nie bez pewnych wątpliwości i obaw. Oczekiwaliśmy przecież od ciebie czegoś innego. Oddziaływania. Wyłącznie oddziaływania. Niestety, jak na razie, spotkał nas zawód. Zresztą nie tylko nas…
Drzwi pawilonu otworzyły się i na ścieżkę wybiegła Helena.
— Do widzenia — rzekł Złoty.
— Uhm — mruknąłem. Do widzenia? Dlaczego nie. Ale tutaj i tylko tutaj. Tymczasem to jego jak na razie” otwiera pole do niejasnych domysłów, które lepiej, by pozostały niejasnymi.
Читать дальше