Kulski omiótł spojrzeniem poszarzałe nagle pole startowe, pośrodku którego czerniała nieregularna plama, jakby ktoś roztrzaskał o nitrobetonową gładziznę szklaną kadź pełną tuszu, odetchnął z ulgą i poszukał wzrokiem profesora Sakadze. Ten trwał jeszcze, z uniesioną głową, zaciskając palce na krawędzi szczeliny obserwacyjnej. Stojący tuż obok Lew Krotin przypatrywał mu się chwilę z nieodgadnionym uśmiechem, wreszcie nie wytrzymał i klepnął go lekko po ramieniu.
— Zbudź się, astrofizyku… trzeba coś zjeść, zanim. wrócą — zażartował.
Sakadze cofnął się powoli, spojrzał na Krotina jakby zdziwiony, pochwycił wzrok Kulskiego i oprzytomniał.
— Moja córka przepada za lodami — powiedział nieoczekiwanie. — Dałem Rankorowi kilka porcji w termosie… Ciekaw jestem, czy dowiozą.
— Na ich miejscu zjadłbym je sam — odparł” natychmiast, z najgłębszym przekonaniem, Krotin — będą lecieć sześć dni. „Twój, o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest, by taki udźwignąć ciężar…” — zacytował, mrugając porozumiewawczo do Kulskiego.
Obraz stawał się nieostry. Kontury przedniej osłony komara pływały w matowej — mgiełce.
Lena wstała i sprawdziła automat strojenia. Funkcjonował normalnie. Pomyślała chwilę i wróciła do mikrofonu.
— Coraz gorzej nas widać — mówiła, pochylając się nad niskim pulpitem — przechodzę na radar.
Zamknęła mikser bloku dziennego. Po kilku sekundach ekran pojaśniał ponownie, łączność między rakietą a pojazdem przebiegała teraz w pasmach podczerwieni.
— Dojeżdżamy do emitora — głos Batuzowa był zniekształcony, chwilami ginął w narastającym huczeniu i trzaskach — nie przejmuj się, tutaj zanikają fale…
Podciągnęła do oporu regulator kontrastu, nie bacząc na protest automatu strojenia, który zamrugał gwałtownie niebieską lampką, i ułożyła się wygodnie w fotelu. Przejście na podczerwień niewiele dało. Prawdę mówiąc nic. Ekrany telewizyjne i tarcza radaru wyglądały jak wycelowane w burzliwe niebo. Spojrzała odruchowo w stronę pulpitu neuraksa. Lampka kontrolna sprzężenia płonęła równym, zielonym światłem. „Przynajmniej tyle…” — pomyślała. Zielony ognik był ostatnim widmowym znakiem więzi, łączącej grupę badaczy z macierzystym statkiem.
Potton sprawdził szczelność skafandrów i dał znak Batuzowowi. Ten pochylił się nad tablicą rozdzielczą i przełożył czerwoną dźwignię. Przezroczysta czapa, okrywająca kabinę, pękła przez pół, rozsunęła się bezgłośnie i spłynęła w osłonę podwozia. Silniki zamruczały gasnącym opadającym altem, wreszcie umilkły. Komar potoczył się jeszcze kilkadziesiąt metrów, okrążając łagodnym łukiem podstawę emitora, aż utknął w nieckowatej bruździe między wydmami. Kabina drgnęła i miękko zsunęła się na piasek. Z daleka pojazd przypominał teraz średniowieczny zamek, zwieńczony ośmioma basztami. Smukłe amortyzatory, pełniące równocześnie funkcje dźwigarów, wzdłuż których ślizgała się pionowo kabina, sterczały w górę na wysokość dwunastu metrów.
Przeprowadzenie pierwszej serii pomiarów wokół głowicy wyrzutni nie zabrało im więcej niż dwie godziny. Następnie skierowali się w stronę szybu wiodącego do podziemi. Nie ruszali już komara, nie opłacało się.
Tym razem jako pierwszy zeskoczył do wykopu Potton. Zbliżył się do wieżyczki i podniósł rękę.
Wychylony z otwartej kuli pręt „porządkował” otoczenie. Operacja trwała teraz krócej, od wielu dni nie było wiatru i zagłębienie pozostało czyste, tak jak je zostawili. Półton dokonał odkrycia. Obecność paraliżującego ciężaru, który przytłoczył ich wtedy, za pierwszym razem i obezwładnił, ujawniała się jedynie przy próbie zmiany pozycji ciała, najmniejszego choćby poruszenia. Kiedy stał spokojnie, nie czuł nic, w każdym razie nic takiego, co sugerowałoby, że ulega przemocy. Zacisnął zęby i spróbował posunąć prawą stopę do przodu. Każde włókno nerwowe, każdy najmniejszy mięsień w całym ciele przebiegł brutalny dreszcz. Na plecy i barki spadły worki z piaskiem. Upadł na kolana i znieruchomiał. Ściany wykopu drżały od przenikliwego szumu, pył wirował obłędnymi, krzyżującymi się spiralami, ale ciężar ustąpił, pozostawiając cichnący powoli łomot w skroniach. „A więc rzeczywiście” — pomyślał. Wszystko przemawiało za tym, że ich domysły były słuszne. Musiały tu działać automaty stwarzające „pole bezpieczeństwa”, broniące dostępu do urządzeń w czasie ich pracy. Zapamiętane zmaganie ze zwielokrotnionymi siłami grawitacyjnymi zawdzięczali zatem wyłącznie własnemu ówczesnemu zachowaniu. Przerażeni nawałnicą i jazgotem szamotali się wtedy rozpaczliwie, usiłując opuścić niegościnny wykop. Po kilkunastu sekundach zapanował spokój. Wieżyczka spłynęła pod ziemię, odsłaniając okrągły otwór studni. Potton wstał i wyprostował się.
— Dobrze, że nikt cię nie widział — powiedziała Ann, stając obok niego — ziemski uczony padający plackiem przed automatem, to mogłoby być dla nich ciekawe studium obyczajowe… gotowi się przestraszyć, że wyrobimy w ich maszynach manię wolności…
— Nie byłbym taki pewny… — mruknął Potton.
— Czego? Tego, że leżałeś plackiem? Czy tego, że to wyglądało dosyć… niecodziennie?
— Nie. Tego, że nikt nas nie obserwuje — uciął. Zamilkli. Batuzow, nisko pochylony, lustrował nieufnie ściany szybu.
— Wchodzimy?
— Idź pierwszy — Potton przesunął na pasie do przodu kontakty spustowe przetwornicy przeciwpola. Podniósł zasobnik i zawahał się.
— Masz teraz za swoje — Ann wzruszyła ramionami — szkoda, że nie zabraliśmy całej baterii.
Przetwornica wraz z zasobnikiem ważyła niespełna sześć kilogramów. Przed wyruszeniem Potton zamierzał wyposażyć wyprawę w dwa pełne komplety. Ann i Batuzow zaprotestowali. Doszło do wymiany zdań. Nie chodziło tylko o swobodę ruchów. Przetwornica jest czymś w rodzaju podfotonowego miotacza laserowego. Strzelając w ten sam punkt z dwóch aparatów, osiąga się podgrzanie materii do temperatur gwiazdowych. Przeciwpole staje się wówczas bronią o straszliwej sile niszczącej. Zresztą, podobny efekt można osiągnąć przekonstruowując nieznacznie gniazdo kierunkowe tak, aby zogniskować wiązkę pojedynczego miotacza. To chyba zadecydowało o zwycięstwie Ann i Batuzowa. Potton, jako kierownik wyprawy mógł oczywiście przeprowadzić swoją wolę, ustąpił jednak zdając sobie sprawę, że w ich sytuacji i jeden aparat będzie wystarczająco kłopotliwym bagażem.
Zastanawiał się teraz, czy ulokować gruszkowaty zasobnik na plecach, czy powiesić przed sobą. W końcu zostawił go tak jak był, z tyłu, podciągnął tylko pasy i przesunął na bok stożkowatą kaburę.
Batuzow schodził powoli, rozglądając się i badając, przed postawieniem stopy, każdy kolejny schodek. Ściany wydzielały łagodne, bladoróżowe światło, wypełniające wszystkie zakamarki sporej, sześciennej komory. Wąskie stopnie, jakby zawieszone w powietrzu, pozbawione jakichkolwiek wsporników i bez poręczy, sprowadzały w środkowy punkt podstawy tego sześcianu. Dwie przeciwległe ściany, wschodnia i zachodnia, były gładkie i ślepe, w pozostałych dwóch widniały owalne wyloty korytarzy.
— Co to tak świeci? — spytała Ann, dotykając ostrożnie bocznej krawędzi stopni, a raczej muskając ją wierzchem rękawicy — czy to jest napromieniowane?
— Raczej zwykła zaprawa fotostatyczna — odrzekł zdawkowo Potton, lustrując perspektywę tunelu.
W tym momencie dało się słyszeć jakby ostrzegawcze brzęczenie. Cofnęli się odruchowo pod ścianę. Od litej powierzchni, nad ich głowami, odprysł nagle spory krąg. Z odsłoniętej w ten sposób niszy wypłynęła wieżyczka. Sunąc powoli powietrzem zmieniała pozycję, ustawiła się pionowo, szybowała coraz wyżej, zmierzając nieomylnie w stronę otworu szybowego, wreszcie zamknęła go z cichym mlaśnięciem.
Читать дальше