— Oni są do nas podobni… — odezwała się niespodziewanie Ann.
— Umm… — mruknął Potton. Uniósł głowę. — Usłyszycie teraz Ann Thorson w peanie na cześć przybyszów — zakpił.
— Daj spokój — wtrącił się Batuzow.
— Są do nas podobni — ciągnęła niezrażona Ann.
— Mają nogi — przerwał znowu Potton — i są mniej więcej naszego wzrostu. Poza tym przypominają trójkątne kangury. Oczy, siedemdziesiąt dwie pary, noszą na ruchliwych, owłosionych łodyżkach…
— Przestań — zaoponował spokojnie Batuzow. — Przez ten tydzień omal nie oduczyliśmy się mówić. Ni” zaszkodzi trochę pogadać…
Potton mruknął niechętnie i zamilkł.
— Są podobni — po raz trzeci zaczęła Ann. — Pomijam teraz różnice, jeśli można tak powiedzieć, konstrukcyjne. Ale tworzywo, z którego zbudowali urządzenia… Ich działanie, zgodne z zasadami fizyki…
— Ogólne zasady fizyki — przerwała tym razem Lena, pilnie wsłuchująca się w jej słowa — są obiektywne.
— Ale by do nich dojść i opanować je, trzeba przebyć określoną drogę. Zależnie od mentalności, struktury psychicznej podmiotowych istot, efekty mogą być różne. Oni są do nas podobni nie dlatego, że chodzą po schodach i pamiętają o swoim bezpieczeństwie… chociaż i to jest ważne. Ale szereg ogólnych cech ich mechanizmów, funkcjonalność, nawet kształt architektoniczny świadczy o pokrewieństwie obu naszych cywilizacji. Wykorzystanie energii promiennej, wreszcie samo to, że tutaj przylecieli…
— Właśnie — podchwyciła Lena — skąd oni mogą być? Jak myślicie?
— Z całą pewnością spoza naszego układu. Poza tym… — rozłożył ręce.
— Dowiemy.się — rzucił ze swego miejsca Potton. — Trzeba po prostu zbadać kierunek tej wiązki… czy jak to nazwać, emitowanej z ich wyrzutni.
— Sądzisz, że niesie jakąś energię aż do ich układu? — powiedział, przeciągając sylaby, Batuzow. Zamyślił się.
— Nic nie sądzę. Powiedziałem tylko, że trzeba zbadać kierunek. Nie możemy wykluczyć, że utrzymują w ten sposób łączność z jakąś bazą, czy też… planetą.
— Ciekawe, co ich tutaj sprowadza — mówiła cicho, patrząc nieruchomo przed siebie, Ann. — Czy są rasą badaczy, czy też dojadła im ich samotność… tak samo jak nam.
— Może warunki biologiczne tak się u nich pogorszyły, że muszą szukać nowego świata?
— A może — Potton powiedział to wreszcie — przysłali tylko automaty? Siedzieliśmy cicho — ciągnął — szczęśliwi, że się nami nie interesują. Może konstruktorzy tych wszystkich obiektów są po prostu zaprogramowani, że tak powiem, bezkontaktowo? Mechaniczny zwiad, poprzedzający inwazję… jak wam się to podoba?
— Inwazję? — obruszyła się Ann. — Nonsens!
— Naprawdę? — Potton skrzywił się w uśmiechu. — No to po co przylecieli właśnie tu, na najbliższego sąsiada Ziemi? A raczej — dlaczego przylecieli właśnie tutaj? Bo zwabiły, ich fale radiowe, radary, sondy, miliardy sygnałów, plądrujących po wszechświecie wizytówek naszej cywilizacji. Przylecieli i zbudowali bazę. Zainstalowali urządzenia, przy pomocy których mogliby na upartego rozwalić całą planetę. A wy się cieszycie, że są do nas podobni. Ich automaty mogą być do nas podobne. To nie to samo…
— Błąd — rzuciła stanowczo Ann. — Każdy gatunek buduje automaty przystosowane do biologicznej specyfiki istot, które je obsługują. A więc są, a w każdym razie — mogą być do nas podobni. A skoro tak, to nie będą rozwalać planet…
Chwilę panowało milczenie. Po jakimś czasie Batuzow odchrząknął i zwracając się do Ann powiedział:
— Jedno mnie tylko niepokoi — mówił ze ściągniętymi brwiami, głęboko zamyślony — z tego co opowiadaliście o rozmachu i zasięgu tych wszystkich konstrukcji wynika, że oni przylecieli tutaj już dawno. Dość dawno, aby dać nam powód… no w każdym razie do zastanowienia…
— Zastanowienia?… — w głosie Leny zabrzmiała przekora. Spojrzała podejrzliwie na Batuzowa, jakby chcąc sprawdzić, czy nie żartuje.
— Nareszcie rozsądne słowa — powiedział cierpko Potton.
— Nieufności — powtórzył Andrzej. — Spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, że w ciągu lat, które upłynęły od ukończenia budowy tych wszystkich emitorów i wieżyczek, nie usiłowali nawiązać kontaktu z mieszkańcami Ziemi? Jak myślicie, jakie musiałyby być nasze zamiary, w jakich okolicznościach m y zachowalibyśmy się podobnie?
Kabinę zaległa cisza. Po kilku minutach Potton przewrócił się gwałtownie na bok, przyjmując pozycję do snu.
— Myślę — powiedział półgłosem — że jutro spróbujemy jednak uruchomić te przetwornice przeciwpola…
Wystrzelili sondę o pierwszej w południe. Do czwartej pracowali, przestrajając nadajnik i porównując namiary. O czwartej trzydzieści Batuzow zajął miejsce za pulpitem centrali komunikacyjnej. W lewym rogu ekranu pulsowało rytmicznie fioletowe światełko — satelita potwierdzał odbiór sygnałów. Po kilkunastu sekundach w ekranie namiarowym pojawiła się żółta, błyszcząca linia. Przechodziła przez punkt przecięcia współrzędnych.
— Sygnał.
— Sygnał — powtórzył Batuzow, podając Pottonowi mikrofon. Kątem oka pochwycił nagle w bocznym ekranie jasny, zielony refleks. Uniósł głowę. Równym, silnym światłem jarzyła się nad pulpitem lampa kontrolna. W tym samym ułamku sekundy zapłonęło purpurą sąsiednie światło kontaktowe.
— Piotrze… — „Piotrze, mów” — chciał powiedzieć Batuzow, ale głos uwiązł mu w krtani.
Potton odchrząknął i nie patrząc na nikogo z obecnych mocno objął palcami mikrofon.
— Tu Kopernik. Tu Kopernik. Wołam wszystkie stacje. — Odczekał chwilę i powtórzył: — Wołam wszystkie stacje. Wołam wszystkie stacje. Odbiór.
Minęło kilkanaście sekund. Wydawało się im, że jakieś upiorne, zimne palce wnikają do ich serc i krtani.
Nagle tuż nad ich głowami zabrzmiał niedowierzający, podniecony głos mężczyzny:
— Kto mówi? Kto mówi? Powtórzyć. Odbiór.
Potton zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział:
— Z pokładu statku marsjańskiego Kopernik mówi Piotr Potton. Proszę o połączenie z Centralną Rozdzielnią. Odbiór.
— Jest Centralna!!! Jest Centralna!!! — krzyk, właściwie wrzask, wibrował nieznośnie w puszce głośników, gwałcąc wszystkie rygorystyczne paragrafy kodeksu komunikacyjnego. — Jest Centralna!!! Ludzie, żyjecie?! Uwaga, Ziemia, Uwaga, Ziemia! Ratunek! Uwaga Kopernik! Przechodzę na sieć ratunkową. Odbierają cię wszystkie stacje na obu półkulach. Wołam Kopernik. Odbiór!
Głos Pottona zabrzmiał już niemal normalnie. Powtórzył:
— Z pokładu statku marsjańskiego Kopernik mówi Piotr Potton. Wszyscy członkowie załogi są zdrowi i czują się dobrze. Za chwilę ich usłyszycie
Zdawało mu się, że widzi twarze bliskich, przyjaciół, kolegów, wszystkich słuchających jego meldunku. Wyprostował się odruchowo.
— Jedenaście dni temu — mówił — w ostatnim przed lądowaniem okrążeniu planety, statek wpadł w pole sitowe, otaczające strumień promieniowania, emitowanego z powierzchni Marsa, z wyrzutni zbudowanych przez istoty rozumne, pochodzące spoza naszego układu słonecznego. Żadnej z tych istot nie udało nam się dotychczas spotkać. W czasie przymusowego lądowania — ciągnął — statek został uszkodzony. Przez dziewięć dni byliśmy pozbawieni dopływu energii ze stosu. Obecnie wszystkie urządzenia pokładowe pracują normalnie. Rakieta leży dwa tysiące kilometrów na południowy zachód od przewidywanego miejsca lądowania. Podaję współrzędne…
Читать дальше