— Nie gniewaj się na niego — powiedział pojednawczo Ranghi. — On już nigdy nie nauczy się mówić po ludzku. Ale spójrz na niego. Ma łzy w oczach. Oczywiście, gdybyś go o nie zapytała, ofuknąłby cię tylko i oznajmił, że w twoim ogrodzie nabawił się kataru. Widzisz, ja znam go od dawna…
Grubas umilkł. Po dłuższej chwili podszedł do okna, oparł się o niski parapet i zapatrzył w kolorowy, słoneczny krajobraz. W pewnym momencie, nie odwracając się, rzekł:
— No, cóż. W tym instytucie na Marsie potrzebują chyba także i konstruktorów. Nie byłem najgorszy w mojej specjalności. Auguście?
— Hm?
— Czy weźmiesz mnie z sobą na Ziemię, do twojego brata? A potem na Marsa, gdzie, jak mówisz, także masz „jakąś” rodzinę?
— Jeszcze czego! — burknął chudy biochemik. Przygładził swoje nastroszone siwe włosy, po czym dodał niespodziewanie łagodnym głosem: — Nawet przez myśl by mi nie przeszło lecieć bez ciebie.
Mamma odchrząknęła i utkwiła wzrok w swoich ogrodowych pantoflach. Natomiast Angelus Ranghi pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że usłyszał dokładnie to, czego się spodziewał. Następnie szeroko rozłożył ramiona. Nie odrywając oczu od kwitnącego parku, wyprostował się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko.
— Wiecie co — rzekł jasnym, niemal młodzieńczym głosem. — Jestem szczęśliwy…
W innym pokoju, na tym samym piętrze tego samego pawilonu pierwszego ganimedzkiego gwiaździńca, Olaf Robinson położył rękę na ramieniu Dina i rzekł, spoglądając ponad ostrzyżoną na jeża głową swego syna, do Geo Dutoura:
— Wiesz, uporządkowaliśmy zdjęcia, które Irek robił w podziemiach przed katastrofą. Wyszły znakomicie. W ten sposób został jakiś ślad po tych malowidłach.
— Skibrytach — poprawiła Maia. — Mamma nie pozwala nazywać ich inaczej.
— Oczywiście — przytaknął Dutour. — Zresztą Irek rzetelnie sobie na to zasłużył. Wprawdzie przy okazji tego ostatniego zdjęcia omal nie pogrzebał nas na zawsze pod górami, ale dzięki temu mamy po raz pierwszy w historii fotografię sztucznego obiektu pochodzącego spoza kręgu ludzkiej cywilizacji.
— Myślisz o dysku? — mruknął Robinson. — Trzeba sprawdzić w archiwach — dodał bez przekonania. — Może kiedyś wysłano w te rejony sondy…
— …które garnęłyby się do światła jak monstrualne ćmy — ratownik wzruszył ramionami. — Nonsens. Poza tym nie zapominaj o konstrukcji, która tkwiła w planetoidzie, licho wie, od jak dawna. Przecież mogły minąć całe wieki, zanim Tdwadzieścia jeden znalazła się na takiej orbicie, że zaczęła zniekształcać tor transportowców i linie przesyłowe energii. Nie. To nie była ziemska sonda. Prawdziwy cud, że wszystko skończyło się tak dobrze.
— Nie cud — zaprotestowała Maia — tylko Truszek…
— Zgoda, Truszek — przystał jej ojciec. — Chociaż przy całym moim szacunku dla niego zasługę przypisałbym jednak Skibom, ojcu i synowi — uśmiechnął się. — A wracając do naszej planetoidy, jak wiecie, stała się ona satelitą Jowisza, dzięki czemu mamy moc czasu na zbadanie śladów pozostawionych na jej powierzchni i w jej skałach przez ową rzekomą sondę. Jakieś ślady musiała przecież zostawić, a nasze analizatory są bardzo czułe t precyzyjne. Zresztą coś niecoś wiemy już teraz. Na przykład, że nasz obiekt był walcem o długości mniej więcej trzydziestu metrów, a średnicy trzech, trzech i pół metra. Musiał mieć własny napęd, bo leciał tak szybko, że podczas zderzenia z planetoidą wbił się w nią jak pocisk. Ze skał wystawała tylko jakby wypukła, złocista tarcza. A pomimo to nie był nawet pogięty. Dowiemy się zapewne jeszcze wielu ciekawych rzeczy.
Przylecą specjaliści z różnych dziedzin, przywiozą sprzęt…
— Tato — odezwał się nagle Din. — Ja chcę tu zostać.
— Co? Jak to? A szkoła?
— Przecież mogę i stąd chodzić do tej samej klasy, razem z Irkiem. A równocześnie będę z tobą. Przy okazji przyjrzę się badaniom i poszukiwaniom… Bo przecież uczeni przetrząsną teren całego Ganimeda. A potem, po studiach, może będę tu pracować. Tato?!…
— Będą nowe gwiaździńce, strefy chronione, nasz glob się zaludni — bąknęła Maia.
Dutour i Robinson spojrzeli po sobie. Udało im się jednak zachować powagę.
— Pomyślimy o tym — rzekł wymijająco ojciec Dina. W każdym razie nikomu nie wolno chodzić w góry, zanim ich dokładnie nie zbadamy. W kraterach może być więcej jaskiń czekających tylko, by pogrzebać nieproszonych gości.
— Brrr — wzdrygnęła się Maia. — To było okropne! Irek zachowywał się wspaniale! A ja cały czas umierałam ze strachu, że wy… to znaczy, nie wiedziałam przecież, czy was nie zasypało… Tatusiu!… — podbiegła i przytuliła się do ojca.
Dutour mocno przycisnął do piersi jej czarną główkę. Mimo to ta główka po chwili poruszyła się. Spod zwichrzonej grzywki wielkie, błyszczące oczy spojrzały na… Dina.
Ten zesztywniał, wyprostował się nienaturalnie i, nie patrząc na nikogo z obecnych, ruszył ku drzwiom.
— Przepraszam — rzekł nosowym głosem. — Mam jeszcze coś do załatwienia.
— Tatusiu… — szepnęła Maia, nie odrywając głowy od piersi ojca.
— Co, córeczko?
— Wiesz, tak mi strasznie dobrze.
— No, możesz już wstać.
Irek poczuł, że przewody łączące go z aparaturą medyczną zniknęły i że jest znowu wolny. Usiadł i rozejrzał się. Przez otwarte drzwi wyjeżdżała właśnie z pokoju jakaś beczka na kółkach. Beczka miała mnóstwo lampeczek, dziesiątki wiotkich wysięgników, tabliczkę z kolorowymi klawiszami i mnóstwo ryjkowatych wypustek, z których wystawały końcówki włoskowa tych kabli.
— Do widzenia, panie lekarzu! — zawołał wesoło chłopiec.
Nagle zerwał się i pognał do lustra. Ogórek zniknął. Jego nos był już tylko nosem i niczym więcej.
W tym momencie Irek ujrzał stojącego w progu profesora Bodrina. Natychmiast odwrócił się i z godnością oddalił od lustra.
— Witam, profesorze! — doktor Skiba szedł naprzeciw gościa. — Już jesteście?
— Przylecieliśmy przed chwilą. Wszyscy — dodał z naciskiem uczony. — W bazie zostawiliśmy jedynie automaty. Należy nam się mały urlop. Od jutra będziemy mieli niezły młyn. Wezwaliśmy z Ziemi archeologów, egzobiologów, pilotów, geologów, fotoników, speleologów, a nawet malarzy. Zbudujemy nowe bazy, na samym Ganimedzie i w całym rejonie Jowisza. Rozmawiałem z Radą Naukową. Usiłowali mnie przekonać, że jestem bardziej potrzebny na Ziemi niż tutaj. Że powinienem wędrować z jednej sali obrad do drugiej, kiwać głową, gdy przemawiają moi mądrzy koledzy, i samemu wypowiadać się w kwestiach decydujących o dalszych losach ludzkości. Na przykład, czy kandydaci na rodziców, a zatem przyszli wychowawcy własnych dzieci, powinni zdawać egzaminy z psychologii rozwojowej razem, czy też może raczej osobno. Poradziłem im, żeby się wypchali — zachichotał. — Jestem już za stary na to, aby siedzieć stale w jednym miejscu. Niech się pomęczą młodzi. Koniec końcem zgodzili się, żebym został tutaj i koordynował prace badawcze. Tak więc, doktorze Skiba, mówisz ze swoim szefem! — podparł się pod boki i zrobił groźna minę.
Ojciec Irka nie zwlekając skłonił mu się z przesadną czołobitnością.
Ale chłopiec nie poddał się wesołemu nastrojowi, jaki ogarnął obu naukowców. Zwrócił twarz w stronę okna. Jego wzrok poszybował daleko, poza granicę strefy chronionej, ku ciemnym górom, słabo rysującym się na niemal równie ciemnym niebie.
Читать дальше