— Zrób taki wdech, jakbyś miał bardzo długo nurkować — poradził ojciec.
— Najlepiej trochę przykucnij — dodał z przejęciem Danek.
— No, raz… dwa…
— A dmuchnijże wreszcie! zirytowała się Inia… trzy…
Irek nadął się jak balon, ale nie zdążył dmuchnąć. W momencie kiedy ułożył wargi w ryjek mający odegrać rolę powietrznego miotacza, od progu zabrzmiał gromki okrzyk:
— Rodandandron!!! Nastała chwila ciszy.
— Rodandandron! — odpowiedział wreszcie swoim bojowym zawołaniem Danek, po czym zapiszczał:
— Dziadek!!!
— Tato! Tato! — rozległy się głosy Olgi i Jacka Skibów. Irek wyprostował się bardzo powoli i jeszcze wolniej wypuścił z piersi powietrze, wydając przy tym odgłos przypominający ilustrację dźwiękową do niesamowitego filmu, w którym wycie wiatru zapowiada nadejście ducha. Następnie — ciągle jeszcze czerwony z wysiłku spojrzał w stronę drzwi. Ciemniała w nich wysoka, chuda sylwetka mężczyzny o kościstej, podłużnej twarzy, w tej chwili rozjaśnionej radosnym uśmiechem.
— Wszystkiego najlepszego, sędziwy młodzieńcze! zawołał wesoło przybyły. Podszedł do wnuka i chwycił go w objęcia. — Życzę ci, żebyś został wielkim człowiekiem, godnym spadkobiercą rodu i… — tu głos niespodziewanego gościa spoważniał — żebyś był szczęśliwy.
Irek zerknął podejrzliwie na mówiącego. Jednak dziadek, który mieszkał na Ziemi i najwidoczniej tylko co z niej przyleciał, już z całą pewnością nie mógł nic wiedzieć o ostatniej w tym roku szkolnym rozmowie solenizanta z wychowawcą klasy. Toteż „spadkobierca rodu” rozpromienił się i wykrzyknął:
— Pysznie, że przyjechałeś! A babcia?
— Babcia wybierała się ze mną, ale w ostatniej chwili doszła do wniosku, że jest za stara na takie podróże. Za stara! W przyszłym roku kończy dopiero sto dwadzieścia lat! Ja w jej wieku… Zresztą mniejsza z tym. — Dziadek machnął ręką, po czym nagle ku ogólnemu zaskoczeniu z głośnym plaśnięciem palnął się dłonią w czoło. — A jednak jestem spróchniałym grzybem! — zawołał ze zgrozą. — Skleroza, nic, tylko skleroza! Na śmierć zapomniałem, że przyprowadziłem gości…
— Nie szkodzi — dobiegł od drzwi miły, głęboki głos. To my przepraszamy, że wtargnęliśmy tutaj nieproszeni, i to w tak uroczystym dniu. Nie chcieliśmy… Ale znacie przecież Wiktora, waszego tatę i dziadka, a mojego kolegę z prehistorycznych, szkolnych czasów. Uparł się jak muł i zagroził, że powybija szyby w kosmotelu, w którym chcieliśmy zamieszkać, jeśli nie będziemy mu towarzyszyć. Ale teraz go rozumiem — nowy przybyszobjął zachwyconym wzrokiem obecne w hallu kobiety. — On musiał pochwalić się przede mną swoją rodziną! Na jego miejscu także pękałbym z dumy.
Trzeba przyznać, że nie był to czczy komplement. Olga Skiba, zgrabna blondynka o długich włosach, dużych piwnych oczach i ustach zawsze skorych do uśmiechu, nie darmo jeszcze w studenckich czasach, kiedy uprawiała lekkoatletykę, była dwukrotnie wybierana miss Astroniady. Inia odziedziczyła po matce barwę włosów, a po ojcu niebieskoszare oczy, pięknie kontrastujące z jej śniadą cerą. Była wysoka niemal jak Irek i poruszała się lekko, z wdziękiem, który kiedyś jeden z jej oczarowanych kolegów określił jako „wiosenny taniec młodej kozicy na tle górskiego potoku”. Danek rzecz jasna nie omieszkał wówczas ozdobić jadalni wielkim rysunkiem przedstawiającym hipopotama przeglądającego się w mulistej, afrykańskiej kałuży… Ale dajmy spokój tego rodzaju wspomnieniom.
Teraz mama i córka uśmiechnęły się zgodnie, nie zdążyły jednak skwitować galanterii gościa stosownymi w podobnych wypadkach protestami, bo ubiegł je pan domu najwidoczniej dobrze znający mężczyznę, którego przyprowadził ze sobą dziadek Wiktor.
— Profesor Bodrin! — zawołał. — Prosimy, prosimy! Uścisnął z szacunkiem wyciągniętą dłoń przybyłego. Doprawdy, tato nie mógł nam sprawić milszej niespodzianki! A Irek na pewno zapamięta te urodziny do końca życia! Taki gość!
Irek istotnie miał na zawsze zapamiętać swoje piętnaste urodziny, chociaż nie wyłącznie dlatego, że w ich domu pojawił się tego dnia profesor Oleg Bodrin, jeden z najwybitniejszych uczonych, owiany legendą twórca teorii tak zwanej „ujemnej cięciwy czasu”, członek rzeczywisty Głównej Rady Naukowej Krain Układu Słonecznego. Na razie jednak, ponieważ nie mógł przewidzieć, jakie skutki pociągnie za sobą ta skądinąd zaszczytna wizyta, skupił całą uwagę na osobie słynnego szkolnego kolegi dziadka.
Profesor Bodrin był średniego wzrostu, miał bujne, srebrnobiałe włosy, wysokie czoło, mały, nieco zadarty nos i nosił staroświeckie okulary w cieniutkich złotych oprawkach. Jego opaloną jak u sportowca twarz pokrywała gęsta sieć drobnych zmarszczek pogłębiających się, kiedy się uśmiechał. A od czasu przestąpienia progu marsjańskiego domku państwa Skibów wielki uczony uśmiechał się niemal bez przerwy. Złożywszy życzenia solenizantowi przywitał się z Olgą, Inią i Dankiem.
Dopiero w tym momencie Irek spostrzegł, że profesor nie przybył sam. Przy drzwiach — w postawie wyrażającej pełną szacunku powściągliwość tkwił drugi mężczyzna, znacznie młodszy, wyglądający na rówieśnika Ini, tyle że sprawiający wrażenie zawieszonego w powietrzu na niewidocznej linie i rozciągniętego pod wpływem własnego ciężaru do niesłychanej długości.
— To jest Bob Long, mój asystent — wskazał wisielca
Bodrin. — Złośliwi mówią, że nikt, nie wyłączając mnie samego, nie rozumie mojej teorii. Nie ręczyłbym za siebie — zaśmiał się — ale Bob rozumieją na pewno. Usiłuje nawet wykorzystać to, co wymyśliłem, i sporządzić aparat do łączności poza czasem. Czuję, że niedługo albo ogłosi światu, że jestem bałwan i że moja teoria nie zda się psu na budę, albo też naprawdę wykombinuje coś, co pozwoli nam pogawędzić sobie na przykład z Napoleonem Bonaparte jeszcze przed bitwą pod Waterloo i poradzić mu, żeby siedział spokojnie na Elbie, gdzie ponoć było mu zupełnie nieźle. Czy też pogwarzyć z mieszkańcami najdalszych gwiazd, których światło dociera do nas dopiero teraz… Jeśli, naturalnie, był tam swego czasu ktoś, z kim warto by pogadać.
Pani domu zwróciła się w stronę przedstawionego w tak interesującym świetle długaja, chcąc go jak najserdeczniej powitać, ale jej wyciągnięta ręka znieruchomiała w. powietrzu. Osobnik, nazwany Bobem, nie raczył jej bowiem zauważyć. Nie słyszał, co mówi profesor, i nie widział ani solenizanta, ani tortu ze świeczkami wypalonymi już do połowy, ani nikogo z obecnych poza… Iniąś. Z nastroszonymi, rudawymi włosami, oklapniętą dolną szczęką i szeroko otwartymi oczami, w których malował się wyraz ostatecznego zachwytu graniczącego z osłupieniem, wyglądał — wypisz, wymaluj — jak strach na wróble przeniesiony na Marsa z ziemskiego parku etnograficznego.
— Uhm, uhm, uhm… — wkroczył zdecydowanie dziadek Wiktor.
Interwencja okazała się skuteczna. Młody naukowiec, po którym jego znakomity mistrz tak wiele sobie obiecywał, wykonał kilka gwałtownych, nie skoordynowanych ruchów, a następnie zawołał:
— Ależ naturalnie! Ja także życzę ci wszystkiego najlepszego! — i rzucił się z wyciągniętymi ramionami w stronę Danka.
— To nie ja! — zdołał pisnąć przerażony lotokot kryjąc się przezornie za plecami dziadka.
Ten ostatni usiłując, zresztą bez większego powodzenia, zachować poważny wyraz twarzy chwycił młodszego ze sprowadzonych przez siebie gości za ramię i skierował go we właściwą stronę.
Читать дальше