— Więc może mi zdradzisz swoją taktykę od momentu, kiedy go poinformujesz, że to wyleczenie jest kłamstwem i że masz dla niego nowe ryzykowne zadanie.
— Wolałbym jeszcze tego nie omawiać.
— Składam rezygnację — oświadczył Rawlins.
Boardman spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Jakiegoś szlachetnego gestu: gwałtownego wyzwania, uderzenia cnoty do głowy. Porzucając swoją sztuczną obojętność, spojrzał na Rawlinsa uważnie. Tak. Jest w tym chłopcu siła. Determinacja. Ale nie ma sprytu. Jak dotąd nie ma. Cicho powiedział:
— Chcesz złożyć rezygnację? Po tylu zapewnieniach o oddaniu dla sprawy ludzkości? Potrzebny nam jesteś, Ned. Niezbędny. Stanowisz ogniwo łączące nas z Mullerem.
— Moje oddanie obejmuje również Dicka Mullera — odrzekł Rawlins krnąbrnie. — Dick Muller też jest cząstką ludzkości, niezależnie od tego, czy tak myśli, czy tak nie myśli. Już dosyć zawiniłem wobec niego. Jeżeli nie powiesz mi, jak zamierzasz przeprowadzić resztę tej intrygi, niech mnie diabli porwą, jeżeli wezmę w tym jakikolwiek udział.
— Podziwiam twoje zdecydowanie.
— Podtrzymuję rezygnację.
— Nawet zgadzam się z twoim stanowiskiem — powiedział Boardman. — Wcale nie jestem dumny z tego, co musimy robić tutaj. Uważam to jednak za konieczność historyczną. Od czasu do czasu trzeba popełnić zdradę mając na względzie wyższe dobro. Zrozum, Ned. Ja także mam sumienie, osiemdziesięcioletnie sumienie, bardzo wyczulone. Bo sumienie ludzkie nie ulega atrofii z biegiem lat. My tylko uczymy się godzić z wyrzutami sumienia i nic poza tym.
— W jaki sposób chcesz zmusić Mullera do współpracy? Za pomocą narkotyków? Tortur? Czy może przedmuchania mózgu?
— W żaden z tych sposobów.
— Więc jak? Pytam poważnie, Charles. Moja rola w tej sprawie skończy się teraz, jeżeli nie będę wiedział, co zrobimy dalej.
Boardman zakaszlał, wychylił wino do dna, zjadł brzoskwinię, zażył szybko jedną po drugiej trzy tabletki. Wiedział, że bunt Rawlinsa jest nieunikniony, i przygotował się na to, a przecież było mu przykro. Nadeszła pora, żeby z rozmysłem zaryzykować. Powiedział:
— Rozumiem, że czas skończyć z wszelkim udawaniem, Ned, więc powiem ci, co czeka Dicka Mullera… Chcę jednak, żebyś rozważył to w bardziej ogólnym świetle. Nie zapominaj, że mała gra, którą prowadzimy na tej planecie, nie jest kwestią osobistych postaw moralnych. Chociaż unikamy wielkich słów, muszę ci przypomnieć, że stawką tu są losy ludzkości.
— Ja słucham, Charles.
— Dobrze. Dick Muller ma polecieć do naszych pozagalaktycznych znajomych i przekonać ich, że my, ludzie, jesteśmy gatunkiem rozumnym. Zgoda? Tylko on jeden może temu zadaniu podołać, bo tylko on przejawia jedyną w swoim rodzaju niezdolność osłaniania swoich myśli.
— Zgoda.
— Nie musimy przekonywać tych obcych istot, że jesteśmy dobrzy czy honorowi, czy po prostu mili. Wystarczy, żeby wiedziały, że mamy umysły i potrafimy rozumować. Że czujemy, że wyczuwamy, że nie jesteśmy bezdusznymi, mądrze skonstruowanymi maszynami. Nieważne więc, co emanuje z Dicka Mullera, ważne tylko jest to, że w ogóle coś emanuje.
— Zaczynam rozumieć.
— Kiedy on już wyjdzie z labiryntu, powiemy mu, jakie go czeka zadanie. Bez wątpienia będzie wściekły, żeśmy go oszukali. Ale może zwycięży w nim poczucie obowiązku. Mam nadzieję. Ty chyba myślisz, że nie. To jednak i tak sytuacji nie zmieni, Ned. Nie da się Mullerowi żadnego wyboru, niech on tylko wyjdzie z tego swojego azylu. Zostanie przewieziony tam gdzie trzeba i odstawiony do tych obcych istot, żeby nawiązać z nimi kontakt. Przemoc, ja wiem. Ale innego rozwiązania nie ma.
— Więc nie chodzi o jego chęć do współpracy — zauważył Rawlins. — Po prostu zrzuci się go tam. Jak worek.
— Worek, który myśli. O czym nasi znajomi wkrótce się dowiedzą.
— Ja…
— Nie, Ned. Nic nie mów teraz. Czytam w twoich myślach. Nienawistny ci jest ten spisek. Naturalnie. Mnie też to wszystko mierzi. Idź już i zastanów się nad tym. Zbadaj to pod każdym kątem, zanim coś zdecydujesz. Jeżeli zechcesz odlecieć stąd jutro, zawiadom mnie, a jakoś damy sobie radę bez ciebie… Ale przyrzeknij, że nie podejmiesz decyzji pochopnie. Sprawa jest zbyt wielkiej wagi.
Przez chwilę Rawlins był blady jak płótno. Potem twarz mu zapłonęła. Przygryzł usta. Boardman uśmiechnął się dobrodusznie. Zaciskając pięści, mrużąc oczy, Rawlins odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł.
Przemyślane ryzyko.
Boardman zażył jeszcze jedną tabletkę. W końcu sięgnął po butelkę Mullera. Nalał sobie trochę do kieliszka. Słodki, imbirowy, mocny trunek. Wyborny. Starał się jak najdłużej zachować ten smak na języku.
Muller prawie polubił Hydranów. Najżywiej i najmilej wspominał grację ich ruchów. Rzeczywiście zdawali się unosić w powietrzu. Dziwaczność ich postaci nigdy zbytnio go nie raziła; powtarzał sobie często: pragniesz groteski, nie musisz jej szukać poza Ziemią. Żyrafy. Homary. Ukwiały. Mątwy. Wielbłądy. Popatrzmy obiektywnie — oto wielbłąd. Czy wygląda mniej cudacznie niż Hydran?
Wylądował w wilgotnej, ponurej części Beta Hydri IV, trochę na północ od równika, gdzie na ameboidalnym kontynencie rozciągało się kilkanaście dużych quasi-miast, zajmujących przestrzeń po kilka tysięcy kilometrów kwadratowych. Był wyposażony w specjalną aparaturę odżywiającą, zaprojektowaną z myślą o tej misji, i osłona filtracyjna przywierała mu do całego ciała jak druga skóra. Przesączała czyste powietrze przez tysiące łusek dializowych. Poruszał się w tym łatwo, nawet swobodnie.
Zanim natknął się na mieszkańców planety, godzinę trwała jego wędrówka po puszczy olbrzymich drzew, podobnych do grzybów. Sięgały one do wysokości kilkuset metrów. Może niewielka siła przyciągania, pięć ósmych normy ziemskiej, miała z tym coś wspólnego, w każdym razie ich wygięte pnie nie wyglądały na krzepkie. Podejrzewał, że pod korą o grubości co najwyżej palca jest jakiś miąższ mokry i klajstrowaty. Korony tych drzew, a raczej kapelusze, łączyły się tworząc prawie jednolity baldachim w górze, tak że światło jedynie tu i ówdzie przenikało do podszycia puszczy. Ponieważ warstwa chmur wokół całej planety dopuszczała tylko mglistą, perłową łunę, a tutaj nawet to pochłaniały drzewa, panował kasztanowaty mrok. Spotykając pierwszych Hydranów Muller był zaskoczony tym, że wzrost ich wynosi około trzech metrów. Od czasów dzieciństwa nie czuł się tak mały — stał wśród tych obcych istot i prostował się, jak tylko mógł, usiłując patrzeć im w oczy. Nadeszła chwila, żeby wykorzystać przeszkolenie w zakresie hermeneutyki stosowanej. Spokojnie powiedział:
— Nazywam się Richard Muller. Przybyłem w przyjaznych zamiarach od ludów ziemskiej strefy kulturalnej.
Oczywiście Hydranowie nie mogli tego zrozumieć. Stali jednak bez ruchu, jak gdyby słuchali. Miał nadzieję, że ich miny nie są nieżyczliwe.
Przyklęknął i na wilgotnej, miękkiej glebie nakreślił twierdzenie Pitagorasa.
Podniósł wzrok. Uśmiechnął się.
— Podstawowa koncepcja geometrii. Uniwersalny system myślenia.
Hydranowie pochylili głowy. Nozdrza jak pionowe szpary zadrgały im lekko. Przypuszczał, że wymieniają spojrzenia. Mając tyle oczu, osadzonych ze wszystkich stron, nie potrzebowali nawet się ku sobie odwracać.
— A teraz — mówił dalej — pokażę wam jeszcze inne dowody naszego pokrewieństwa.
Читать дальше