Olbrzymki uniosły na moje powitanie ramiona wielkości drzew, zakończone palcami o amarantowych szponach, a ja, który jeszcze niedawno byłem zupełnie ślepy, nagle pojąłem, dlaczego Abaia zesłał na mnie ten sen i postanowił wezwać mnie do udziału w największej, ostatniej już wojnie, jaka miała rozegrać się na Urth.
Wspomnienia okazały się silniejsze od mojej woli. Choć doskonale widziałem, że zarówno gigantyczne odaliski, jak i ich ogród, stanowią zaledwie wspomnienie dawnego snu, to jednak nie byłem w stanie oprzeć się fascynacji. Czyjeś ręce chwyciły mnie jak lalkę i podniosły z krzesła w gospodzie w Saltus, ale ja jeszcze przez co najmniej sto uderzeń serca znajdowałem się w głębinach morza, wśród zielonowłosych nałożnic Abaii.
— Śpi.
— Ale ma otwarte oczy.
— Przynieść miecz? — zapytał trzeci głos.
— Przynieś. Może nam się przydać.
Olbrzymki zniknęły. Dwaj mężczyźni odziani w skóry dzikich zwierząt i ubrania z szorstkiej wełny trzymali mnie w żelaznym uścisku, podczas gdy trzeci, o pokrytej bliznami twarzy, przyłożył mi do gardła ostry koniec sztyletu. Człowiek po mojej lewej stronie sięgnął wolną ręką po Terminust Est; był to ten sam czarnobrody ochotnik, który pomagał rozbić zamurowane drzwi domu Barnocha.
— Ktoś nadchodzi.
Mężczyzna z bliznami na twarzy odsunął się. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi, a potem zaskoczony okrzyk Jonasa, kiedy napastnicy wciągnęli go do środka.
— To twój pan, zgadza się? W takim razie nie ruszaj się, przyjacielu, ani nie próbuj wzywać pomocy, bo zabijemy was obu.
ROZDZIAŁ IX
Suzeren Liści
Postawili nas twarzami do ściany i związali ręce. Następnie narzucili nam płaszcze na ramiona, przez co postronny obserwator mógł odnieść wrażenie, że idziemy z założonymi do tyłu rękami, i wyprowadzili na podwórze, gdzie przestępował z nogi na nogę ogromny baluchither. Na grzbiecie miał platformę wykonaną z rogów i metalu. Mężczyzna trzymający mnie za lewe ramię uderzył bestię ościeniem w zgięcie kolana, zmuszając w ten sposób do przyklęknięcia, po czym on i jego towarzysze pomogli nam zająć miejsca w palankinie.
Kiedy zbliżaliśmy się z Jonasem do Saltus nasza droga wiodła wśród wzgórz usypanych ze skał i kamieni wydobytych spod ziemi przez górników. Kiedy pędziłem na złamanie karku, zwabiony listem Agii, także musiałem pokonać ich pasmo, choć zaraz potem zagłębiłem się w las, który z tej strony zaczynał się dość blisko wsi. Teraz jednak jechaliśmy na przełaj przez rozległe hałdy. Oprócz usuniętego z wyrobisk materiału skalnego górnicy wyrzucali tu wszelkie wygrzebane spod ziemi relikty dawno minionej przeszłości, które mogłyby okryć niesławą zarówno ich profesję, jak i rodzinną wioskę. Wszystko to piętrzyło się na wysokość dziesięciokrotnie przekraczającą tę, na jaką wznosił się szeroki grzbiet baluchithera: nieskromne posągi, teraz okaleczone i zdewastowane, ludzkie kości, na których gdzieniegdzie pozostały jeszcze resztki wyschniętej skóry i kosmyki włosów, a także setki, jeśli nie tysiące szczątków tych, którzy, w oczekiwaniu indywidualnego zmartwychwstania, powierzyli swoje ciała kryształowym sarkofagom. Sarkofagi zostały rozbite, ciała zmarłych zaś walały się w groteskowym bezładzie, co sprawiało, że przypominali gromadę opojów, którzy, wracając do domu po całonocnym pijaństwie, zasnęli przy drodze. Ich odzież albo gniła, albo już dawno zdążyła się rozpaść, a oczy wpatrywały się w niebo nie widzącymi spojrzeniami.
Początkowo Jonas i ja próbowaliśmy zagadywać naszych strażników, lecz oni uciszyli nas razami. Teraz, kiedy baluchither oddalił się już dość znacznie od wioski, uspokoili się wyraźnie, więc ponownie zapytałem ich, dokąd nas wiozą.
— W dzicz, która jest domem wolnych mężczyzn i pięknych kobiet — odparł ten o twarzy pooranej bliznami.
Zapytałem wówczas, czy wykonują rozkazy Agii, ale on roześmiał się i potrząsnął głową.
— Moim panem jest Vodalus, Władca Lasu.
— Vodalus!
— Tak jest — potwierdził. — A więc go znasz? — Trącił łokciem czarnobrodego mężczyznę, siedzącego wraz z nami na grzbiecie baluchithera. — Na pewno potraktuje cię bardzo łagodnie za to, żeś tak chętnie zgodził się pozbawić głowy jednego z jego sług.
— Owszem, znam go.
Miałem zamiar opowiedzieć mu o moim spotkaniu z jego panem, którego ocaliłem przed pewną śmiercią w roku, kiedy zostałem kapitanem uczniów. Pomyślałem jednak, że być może Vodalus zapomniał już o tym wydarzeniu, więc powiedziałem tylko, że gdybym wiedział wcześniej, że Barnocha jest sługą Vodalusa, to z pewnością nie podjąłbym się jego zgładzenia. Rzecz jasna skłamałem, gdyż doskonale o tym wiedziałem, a na swoje usprawiedliwienie miałem tylko tyle, że działając szybko i pewnie oszczędziłem skazańcowi niepotrzebnych cierpień. Jednak kłamstwo nie przyniosło mi wiele pożytku, gdyż wszyscy trzej zarechotali ponuro.
— Minionej nocy wyjechałem z Saltus, kierując się na pomocny wschód — powiedziałem, kiedy ucichli. — Czy teraz też jedziemy w tamtą stronę?
— A więc dlatego nasz mistrz wrócił z pustymi rękami, kiedy wczoraj chciał cię odnaleźć?
Mężczyzna z bliznami na twarzy uśmiechnął się z satysfakcją. Na Pewno był bardzo zadowolony, że wykonał zadanie, któremu nie sprostał sam Vodalus.
— Jedziemy na północ, co widać po słońcu — szepnął Jonas.
— Owszem — potwierdził dowódca, najwidoczniej obdarzony bardzo dobrym słuchem. — Ale już niedaleko.
Potem, chyba dla zabicia czasu, opisał mi tortury, jakie jego pan miał przygotowane dla jeńców; większość była zdumiewająco prymitywna i nadawała się raczej do tworzenia teatralnych efektów niż zadawania prawdziwych cierpień.
Na palankin padł cień drzew, zupełnie jakby jakaś niewidzialna ręka zaciągnęła nad nami szczelną zasłonę. Migoczące fragmenty kryształowych sarkofagów pozostały za nami wraz z martwymi spojrzeniami pustych oczodołów, my zaś zagłębiliśmy się w zielony chłód wysokiego lasu. Wśród tych potężnych pni nawet baluchither, mimo że trzykrotnie większy od człowieka, wydawał się mały i niepozorny, my zaś, którzy siedzieliśmy na jego grzbiecie, mogliśmy być karłami z jakiejś bajki, zmierzającymi do nie przewyższającej rozmiarami mrowiska fortecy miniaturowego króla.
Uświadomiłem sobie, że otaczające mnie drzewa osiągnęły te rozmiary na długo przed moim przyjściem na świat i że wyglądały tak jak teraz, kiedy jako dziecko bawiłem się wśród cyprysów i pogrążonych w wiecznej ciszy grobowców, oraz że pozostaną takie do ostatnich dni Urth, pijąc łapczywie światło umierającego słońca, podczas gdy ja już dawno będę równie martwy jak ci, którzy spoczywali w sąsiadującej z Cytadelą nekropolii. Pojąłem, jak niewielkie w gruncie rzeczy znaczenie ma to, czy zginę, czy też uda mi się przeżyć, choć ja sam przywiązywałem do swego życia tak wielką wagę. Rozmyślając o tych sprawach wprowadziłem się w dziwny nastrój: byłem gotów walczyć ze wszystkich sił o przetrwanie, choć zarazem nie przykładałem specjalnej wagi do tego, czy moja walka zakończy się sukcesem. Wydaje mi się, że właśnie dlatego udało mi się przeżyć; nastrój ów okazał się tak dobrym przyjacielem, że od tej pory starałem się nie rozstawać z nim ani na chwilę, co mi się nawet w znacznym stopniu udało.
* * *
— Severianie, nic ci nie jest?
Spojrzałem na Jonasa ze zdziwieniem.
— Nic. Czyżbym wyglądał na niezdrowego?
Читать дальше