Gordon skierował zwierzę ku enklawie zieleni. Przemknęli cwałem przez otwarty plac i zatrzymali się za wybujałym dębowym gąszczem w małym parku.
Powietrze wypełniał świst i łomot. Po chwili Gordon zdał sobie sprawę, że to jego własny oddech i puls.
— Czy… czy nic ci nie jest? — zapytał, spoglądając na chłopca.
Dziewięciolatek przełknął ślinę i pokręcił głową, nie marnując tchu na słowa. Chłopaka dziś sterroryzowano i był świadkiem okropnych rzeczy, miał jednak tyle rozsądku, by nie spuszczać spokojnych, brązowych oczu z Gordona.
Ów stanął w strzemionach, by wyjrzeć zza parkowych krzewów, które rozrastały się przez siedemnaście lat. Wydawało się, że przynajmniej na razie zgubili ścigającego.
Oczywiście mógł on się znajdować w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów i również nasłuchiwać w ciszy.
Palce Gordona drżały jeszcze, zdołał jednak wyciągnąć z kabury opróżnioną trzydziestkęósemkę i naładować ją ponownie, próbując jednocześnie zastanowić się nad sytuacją.
Jeśli mieli do czynienia tylko z jednym jeźdźcem, niewykluczone, że lepiej będzie, jak się ukryją i przeczekają. Niech bandyta ich szuka. Prędzej czy później się oddali.
Niestety, pozostali holniści wkrótce też go dognają. Zapewne lepiej było zaryzykować odrobinę hałasu teraz, niż pozwolić, by ci mistrzowie tropienia i polowania z okolic Rogue River odzyskali rezon i zabrali się do dokładnego przeszukiwania okolicy.
Pogłaskał końską szyję, pozwalając, by zwierzę odpoczywało jeszcze przez chwilę.
— Jak masz na imię? — zapytał chłopca.
— M… Mark.
Zamrugał powiekami.
— A ja Gordon. Czy to twoja siostra uratowała nam życie tam przy kominku?
Mark potrząsnął głową. Jako dziecko ciemnego wieku zachował łzy na później.
— N… nie, proszę pana… Moja mama.
Gordon chrząknął zaskoczony. W dzisiejszych czasach rzadko się zdarzało, by mające dzieci kobiety wyglądały tak młodo. Matka Marka musiała żyć w niezwykłych warunkach. Kolejna wskazówka mówiąca, że w północnym Oregonie dzieje się coś tajemniczego.
Zmrok zapadał szybko. Nadal nic nie było słychać, więc Gordon trącił konia, by ruszył z miejsca. Kierował nim kolanami. Gdy tylko było to możliwe, pozwalał mu wybierać miękki grunt. Trzymał oczy szeroko otwarte i często zatrzymywał się, by nasłuchiwać.
W kilka minut później usłyszeli krzyk. Chłopiec naprężył mięśnie. Dźwięk z pewnością jednak dobiegał z odległości kilku przecznic. Gordon skierował się w przeciwną stronę z myślą o znajdujących się na północnym krańcu miasta mostach na Willamette.
Długi zmierzch dobiegł końca, nim dotarli do mostu na Szosie 105. Z chmur przestał siąpić deszcz, nadal jednak rzucały one głęboki cień na widoczne wszędzie wokół ruiny, nie dopuszczając nawet światła gwiazd. Gordon wytrzeszczał oczy, starając się przeniknąć mrok. Pogłoski, które słyszał na południu, mówiły, że most stoi jeszcze. Nie było widać żadnych wyraźnych oznak zasadzki.
A jednak w tej masie ciemnych dźwigarów mogło kryć się wszystko, w tym również doświadczony bandyta z karabinem.
Gordon potrząsnął głową. Nie po to zachował życie tak długo, aby teraz decydować się na podejmowanie głupiego ryzyka. Nie wtedy, gdy miał inne możliwości. Zamierzał ruszyć starą autostradą międzystanową wiodącą wprost do Corvallis i tajemniczej krainy Cyklopa, lecz wiodły tam także inne drogi. Zawrócił konia i skierował się na zachód, oddalając się od ciemnych, sterczących groźnie wież.
Potem nastąpiła pośpieszna, kręta jazda bocznymi uliczkami. Kilkakrotnie omal nie zgubił drogi i musiał pomagać sobie nawigacją obliczeniową. Na koniec dzięki szumowi wody odnalazł starą Autostradę 99.
Ten most był płaską, otwartą konstrukcją, która sprawiała wrażenie wolnej od zagrożenia. Zresztą była to ostatnia znana mu droga. Pochylony nisko nad chłopcem, przestrzeń między przęsłami pokonał galopem. Zmuszał wierzchowca do maksymalnego wysiłku, dopóki się nie upewnił, że wszelki możliwy pościg został daleko z tyłu.
Wreszcie zsiadł z konia i prowadził go przez chwilę, pozwalając wyczerpanemu zwierzęciu odzyskać oddech.
Gdy wdrapał się z powrotem na siodło, Mark zasnął już. Gordon rozłożył ponczo, by okryć ich obu, kiedy z trudem posuwali się na północ w poszukiwaniu światła.
Na jakąś godzinę przed świtem dotarli wreszcie do otoczonej palisadą wioski Harrisburg.
Zasłyszane przez Gordona opowieści o dostatnim północnym Oregonie musiały być nieporozumieniem. Osada najwyraźniej zbyt długo cieszyła się pokojem. Gęste podszycie porastało chroniącą przed ogniem strefę aż do samej palisady, a na wieżach nie było strażników. Gordon musiał nawoływać całe pięć minut, nim pojawił się ktoś, by otworzyć bramę.
— Chcę porozmawiać z waszymi przywódcami — oznajmił im na zadaszonym ganku miejscowego sklepu. — Grozi wam niebezpieczeństwo, z jakim nie spotkaliście się od lat.
Opowiedział o grupie szabrowników, którzy wpadli w zasadzkę, o bandzie twardych, złych ludzi oraz ich zadaniu rozpoznania bezbronnej, północnej części doliny Willamette w celu późniejszego splądrowania. Czas miał wielkie znaczenie. Musieli wyruszyć natychmiast, by zlikwidować holnistów, nim zakończą swą misję.
Ku jego przerażeniu, tubylcy o zaspanych spojrzeniach nie mieli jednak wielkiej ochoty uwierzyć w jego opowieść, jeszcze mniejszą zaś urządzać wypad podczas deszczowej pogody. Gapili się podejrzliwie na Gordona i potrząsali z niechęcią głowami, gdy domagał się zwołania zbrojnego oddziału.
Mark spał, doszczętnie wyczerpany, i nie mógł posłużyć jako świadek potwierdzający jego relację. Tubylcy najwyraźniej woleli wierzyć, że Gordon przesadza. Kilku mężczyzn stwierdziło bez ogródek, że musiał się natknąć na miejscowych bandytów, których garstka grasowała wciąż na południe od Eugene, gdzie wpływy Cyklopa były jeszcze niewielkie. W tych okolicach od wielu lat nikt nie widział holnisty. Podobno wszyscy już dawno powybijali się nawzajem po tym, jak powieszono Nathana Holna.
Poklepali go dla uspokojenia po plecach i zaczęli rozchodzić się do domów. Właściciel sklepu zaproponował mu nocleg w magazynie.
“Nie mogę w to uwierzyć. Czy ci idioci nie zdają sobie sprawy, że chodzi o ich życie? Jeśli grupa zwiadowcza zdoła umknąć, ci barbarzyńcy powrócą w wielkiej liczbie!”
— Posłuchajcie…
Spróbował raz jeszcze, lecz ich zawzięty, wieśniaczy upór był niepodatny na logiczne argumenty. Odchodzili jeden po drugim.
Zdesperowany, wyczerpany i rozgniewany Gordon zrzucił ponczo, odsłaniając mundur inspektora pocztowego, który miał pod spodem. Z wściekłości zaczął wrzeszczeć.
— Niczego nie rozumiecie! Nie proszę was o pomoc. Czy myślicie, że zależy mi na waszej małej, głupiej wiosce? Jedna rzecz obchodzi mnie nade wszystko. Te kreatury mają dwa worki korespondencji ukradzionej narodowi Stanów Zjednoczonych. Rozkazuję wam, jako urzędnik federalny, zebrać grupę uzbrojonych ludzi i dopomóc mi w odzyskaniu poczty!
W ciągu ostatnich miesięcy Gordon nabrał wielkiej wprawy w odgrywaniu swej roli, lecz nigdy dotąd nie odważył się przybrać równie aroganckiej pozy. Kompletnie go poniosło. Gdy jeden z wybałuszających oczy wieśniaków zaczął coś bełkotać, przerwał mu bez ceregieli. Głosem drżącym z oburzenia mówił o gniewie, jaki spadnie na nich, kiedy odrodzona ojczyzna dowie się o tej hańbie — o tym, jak mała, głupia wioszczyna schowała się za swą palisadą i pozwoliła uciec śmiertelnym wrogom własnego kraju.
Читать дальше