Ludzie z Creswell nie potrafili podać zbyt wielu szczegółów. Od czasu wojny dotarli tu tylko nieliczni wędrowcy.
“Nic nie szkodzi. Eugene już od miesięcy było jednym z moich celów. Obejrzymy sobie, jak teraz wygląda”.
Ale pobieżnie. Miasto stało się dla niego jedynie kamieniem milowym na drodze ku większej tajemnicy, czekającej dalej na północy.
Żywioły nie zmogły jeszcze międzystanowej autostrady. Mogła być porośnięta trawą i pełna kałuż, lecz tylko na zwalonych mostach, które mijał po drodze, nadal widać było wyraźne ślady zniszczenia. Wyglądało na to, że gdy ludzie budują porządnie, tylko czas lub inni ludzie mogą zniszczyć ich dzieła. “A oni budowali porządnie” — pomyślał Gordon. Być może przyszłe pokolenia Amerykanów, które będą wałęsać się po lasach, zjadając się nawzajem, uznają te budowle za dzieło bogów.
Potrząsnął głową. “To deszcz. Miesza mi się od niego we łbie”.
Wkrótce natknął się na wielką tablicę pogrążoną do połowy w kałuży. Odtrącił nogą gruzy i przyklęknął, by zbadać przerdzewiały szyld, całkiem jak tropiciel odczytujący na leśnej ścieżce wystygły ślad.
— Trzydziesta Aleja — przeczytał na głos.
Szeroka droga zapuszczała się między wzgórza na zachodzie, oddalając się od autostrady. Według mapy śródmieście Eugene znajdowało się tuż za porośniętym lasem wzgórzem.
Wstał i klepnął swe juczne zwierzę.
— Jazda, Chabeta. Machnij ogonem na znak skrętu w prawo. Zjeżdżamy z autostrady na zwykłe, miejskie ulice.
Koń sapnął z pełnym stoicyzmem, gdy Gordon pociągnął go delikatnie za wodze i poprowadził w dół wyjazdem z autostrady, a potem powiódł pod nią i ruszył w górę zbocza, kierując się na zachód.
Ze szczytu wzgórza wydawało się, że opadająca powoli mgła łagodzi w jakiś sposób szpetotę zniszczonego miasta. Deszcze dawno już zmyły ślady ognia. Powoli rozrastające się w górę brody zielska wyłażącego ze szczelin nawierzchni pokryły wiele budynków, ukrywając ich rany.
Ludzie z Creswell uprzedzali go, czego ma się spodziewać. Mimo to przybycie do martwego miasta nigdy nie było łatwe. Gordon zszedł w dół, na upiorne ulice pokryte odłamkami szkła. Mokra od deszczu nawierzchnia lśniła od odłamków stłuczonych szyb z innej epoki.
W niżej położonych częściach miasta na ulicach rosły olchy. Zapuściły one korzenie w ziemi pozostałej po rzece błota, która wlała się do Eugene po przerwaniu tam w Fall Creek i Lookout Point. Zniszczenie tych rezerwuarów unicestwiło Autostradę 58 na zachód od Oakridge, co zmusiło Gordona do ruszenia dłuższą trasą południowo-zachodnią przez Curtin, Cottage Grove i Creswell, nim wreszcie ponownie skierował się na północ.
Zniszczenia były dosyć poważne. “A mimo to trzymali się tutaj, pomyślał Gordon. Wszystkie relacje mówią, że omal im się nie udało”.
W Creswell, w przerwach między spotkaniami i uroczystościami — wyborami nowego naczelnika poczty oraz ekscytującymi planami rozszerzenia nowo powstałej sieci pocztowej na wschód i zachód — miejscowi obywatele raczyli Gordona opowieściami o bohaterskiej walce toczonej w Eugene. Mówili o mieście, które usiłowało przetrwać przez cztery długie lata po tym, jak wojna i epidemie odcięły je od świata zewnętrznego. Osobliwy sojusz społeczności uniwersyteckiej z wiejskimi kmiotkami umożliwił państwu-miastu przezwyciężenie wszystkich gróźb… aż wreszcie unicestwiły je bandyckie gangi, które wysadziły w powietrze wszystkie tamy jednocześnie, odcinając zarówno dopływ energii, jak i wolnej od zanieczyszczeń wody.
Była to już legenda, przypominająca niemal historię o upadku Troi. Mimo to, w głosach tych, którzy ją opowiadali, nie było słychać rozpaczy. Wydawało się raczej, że traktują teraz tę katastrofę jako przejściowe niepowodzenie, którego skutki da się odwrócić jeszcze za ich życia.
Creswell bowiem jeszcze przed przybyciem Gordona ogarnęła gorączka optymizmu. Jego opowieść o “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych” była drugim zastrzykiem dobrych wieści, jaki otrzymało miasteczko w ciągu niespełna trzech miesięcy.
Zimą przybył inny gość — tym razem z północy; uśmiechnięty mężczyzna w biało-czarnej szacie — który zaczął rozdawać dzieciom zdumiewające dary, a potem oddalił się z magicznym imieniem “Cyklop” na ustach.
“Cyklop” — mówił nieznajomy.
Cyklop wszystko naprawi. Cyklop ponownie przyniesie światu wygodę i postęp oraz uratuje wszystkich przed harówką i nie kończącą się beznadziejnością, dziedzictwem wojny zagłady.
Ludzie musieli jedynie gromadzić starą maszynerię, zwłaszcza elektroniczną. Cyklop przyjmie od nich w darze bezużyteczny, zniszczony sprzęt, a może także trochę zbywającej żywności, by wykarmić swoje dobrowolne sługi. W zamian za to da mieszkańcom Creswell funkcjonujące urządzenia.
Zabawki stanowiły jedynie zapowiedź tego, co miało nadejść. Któregoś dnia otrzymają prawdziwe cuda.
Gordon nie zdołał wyciągnąć od ludzi z Creswell żadnych sensownych informacji. Byli zbyt nieprzytomnie szczęśliwi, aby zachowywać się w pełni logicznie. Połowa z nich uważała, że “Odrodzone Stany Zjednoczone” kryją się za Cyklopem, druga połowa zaś sądziła, że jest na odwrót. Niemal nikomu nie przyszło do głowy, że oba cuda mogą nie mieć ze sobą związku — dwie szerzące się legendy spotykające się ze sobą w głuszy.
Gordon nie odważył się wyprowadzać ich z błędu ani zadawać zbyt wielu pytań. Odjechał tak szybko, jak tylko mógł — obładowany większą liczbą listów niż kiedykolwiek — zdecydowany podążyć za opowieścią ku jej źródłu.
Około południa skręcił na północ w ulicę Uniwersytecką. Lekki deszczyk nie przeszkadzał mu zbytnio. Mógł poświęcić trochę czasu na zbadanie Eugene, a i tak jeszcze zdąży przed nastaniem nocy do Coburga, gdzie podobno istniała osada szabrowników. Gdzieś dalej na północ znajdowało się terytorium, z którego wyruszali zwolennicy Cyklopa, aby roznosić wieści o niezwykłym wybawieniu, które mogli zaofiarować.
Przechodząc szybko obok wypalonych budynków, Gordon zastanawiał się, czy w ogóle powinien próbować swego numeru z “listonoszem”. Przypomniał sobie małe pająki i latające talerze, które błyszczały w ciemności. Trudno mu było nie poczuć nadziei.
Może nadszedł czas, by zrezygnować wreszcie z tego oszustwa i znaleźć coś rzeczywistego, w co mógłby uwierzyć. Może ktoś wreszcie rozpoczął walkę z ciemnym wiekiem.
Przebłysk nadziei był zbyt słodki, by z niego zrezygnować, lecz zarazem zbyt delikatny, by chwycić się go mocno.
Zniszczone wystawy sklepowe opuszczonego miasta ustąpiły wreszcie miejsca Osiemnastej Alei oraz campusowi Uniwersytetu Stanu Oregon. Rozległe boisko porastały teraz młode olchy i osiki. Niektóre miały ponad dwadzieścia stóp wysokości. Wreszcie, obok starej sali gimnastycznej, Gordon zwolnił, a potem zatrzymał się nagle, nakazując kucykowi stanąć.
Zwierzę parsknęło i zaczęło grzebać kopytem w ziemi. Gordon wsłuchał się uważnie. Po chwili poczuł pewność.
Gdzieś, być może niezbyt daleko, ktoś krzyczał.
Słabe wołanie osiągnęło crescendo, a potem ucichło. Był to głos kobiecy, przepełniony bólem i śmiertelnym strachem. Gordon odsunął pokrywę kabury i wyciągnął rewolwer. Czy głos dobiegał z północy? Ze wschodu?
Pogrążył się w półdżungli krzewiącej się między budynkami uniwersyteckimi. Pośpiesznie poszukiwał miejsca, w którym mógłby się ukryć. Od czasu gdy kilka miesięcy temu opuścił Oakridge, szło mu zbyt łatwo i dlatego nabrał złych nawyków. Zakrawało na cud, że nikt go nie usłyszał, gdy łaził po tych opustoszałych ulicach, jakby był ich właścicielem.
Читать дальше