— Dzień dobry! — rzuca ochrypłe Michael. — Jestem z miastowca! Po prostu zwiedzam wasz kraj. Przyjaciel! Przyjaciel! Przyjaciel!
Kobieta mówi coś kompletnie niezrozumiałego. Michael wzrusza ramionami.
— Przepraszam, ale nie różu…
Lufa wbija mu się między żebra. Jaką ona ma beznamiętną twarz! I oczy — jak lodowate guziczki. Zabiją go? Teraz odzywa się mężczyzna. Wyraźnie, wolno i bardzo głośno, tak jak przemawia się do trzyletniego malucha. Ani jedna sylaba nie brzmi znajomo. Pewnie zarzucają mu wkroczenie na tereny rolnicze. Któryś z automatów musiał zawiadomić o nim osadę. Wyciąga rękę: z tego miejsca monady są nadal widoczne. Wskazuje na nie, po czym puka się w pierś. Zresztą po co to przedstawienie? Przecież muszą wiedzieć, skąd się tu wziął. Jego zaborcy przytakują skinieniem głowy, bez cienia uśmiechu. Nieprzyjemna para. A więc został aresztowany. Intruz zagrażający świętości pól. Kobieta łapie go za łokieć. Cóż, przynajmniej nie zabiją go na miejscu. Ich robiąca piekielny hałas latająca machina przez cały czas warczy nad głową, kołując w pobliżu. Popychają go w stronę zwisających z niej pasów. Kobieta jest już w gondoli zaciskowej, która winduje ją w górę. Mężczyzna wypowiada słowa, które znaczą pewnie: „Teraz ty”. Michael odpowiada uśmiechem. Jedyna jego nadzieja to współpraca. Próbuje rozgryźć, jak się wchodzi do gondoli; mężczyzna wykonuje za niego wszystkie niezbędne czynności i zamyka go w pojeździe. Po chwili jest już na górze. Kobieta czeka na niego, uwalnia z kapsuły i popycha na siatkowe siedzisko. Broń trzyma w pogotowiu. Chwilę później dołącza do nich jej towarzysz; luk zamyka się i latający pojazd z rykiem startuje. Podczas lotu oboje zadają pytania, bombardując go krótkimi, przeszywającymi seriami słów, na które Michael może tylko odpowiadać przepraszającym tonem:
— Nie znam waszego języka. Skąd mogę wiedzieć, o co wam chodzi?
Maszyna ląduje po paru minutach lotu. Para szturchańca-mi wyrzuca Michaela ze środka na łyse, czerwonawo-brunatne pole. Na jego obrzeżach stoją niskie, ceglane domy z płaskimi dachami; widać szare pojazdy z dziwacznie zadartymi przodami, parę wieloramiennych automatów rolniczych i dziesiątki ludzi obojga płci, ubranych w czerwone i błyszczące przepaski biodrowe. Niewiele dzieci; może są w szkole, chociaż dzień ma się raczej ku końcowi. Wszyscy pokazują go sobie palcami, trajkocząc szybko. Chrapliwe, niezrozumiałe uwagi. Ktoś parska śmiechem. Michael czuje się dziwnie wylękniony, nie tyle z powodu ewentualnego niebezpieczeństwa, które może mu grozić, ile za sprawą obcości wszystkiego, co go tutaj otacza. Wie, że trafił do osady rolniczej. Jego całodniowy marsz był tylko wstępem; dopiero teraz naprawdę przekroczył granice innego świata.
Para, która go schwytała, kuksańcami prowadzi Michaela przez cały plac, przepycha przez ciżbę rolników i wiedzie do jednego z budynków. Gdy Michael przechodzi obok nich, farmerzy, mamrocząc coś miękko, dotykają jego ubrania, odkrytych ramion i twarzy. Jakby był dziwolągiem. Istotą, która zstąpiła między nich co najmniej z Marsa. Dom jest marnie oświetlony i niechlujnie zbudowany: nierówne mury z niskimi stropami i wypaczonymi podłogami z jakiegoś jasnego, porowatego plastyku. Wrzucają go do pustego, nędznego pokoju. W powietrzu dominuje kwaśna woń: wymiociny? Na odchodnym kobieta paroma obcesowymi gestami wskazuje podstawowe urządzenia. Nie ma platformy sypialnej; prawdopodobnie ma spać na tej stercie zmiętoszonych koców pod ścianą. Ani śladu spłukiwacza. Do załatwiania się ma służyć to pojedyncze urządzenie, rodzaj plastykowego komina wpuszczonego w podłogę, z przyciskiem do spłukiwania. Muszla zrobiona z jakiegoś przypominającego gładki kamień tworzywa, pożółkła i miejscami popękana. Najwyraźniej oddaje się tu razem mocz i kał. Dziwny wynalazek. Nagle oświeca go, że przecież oni tutaj nie potrzebują przetwarzać odchodów. W pomieszczeniu brak jakiegokolwiek sztucznego światła. Przez jedyne okno sączy się blask dogasającego, popołudniowego słońca. Okno wychodzi na plac, na którym wciąż gromadzą się rozmawiający o nim rolnicy. Michael widzi, jak gestykulują, trącając się i kiwając głowami. W futrynie tkwią końce metalowych krat, zbyt wąskich, by między nimi mógł się prześliznąć człowiek. Nie ma co: więzienna cela. Sprawdza drzwi. Zamknięte. Jak gościnnie z ich strony. W ten sposób nigdy nie dotrze do morza.
— Posłuchajcie — woła do grupek na placu — nie mam żadnych wrogich zamiarów! Nie musicie mnie zamykać!
Śmieją się. Dwóch młodych mężczyzn podchodzi spacerkiem i przygląda mu się z namaszczeniem. Jeden przykłada rękę do ust i pieczołowicie pluje śliną na całą dłoń, po czym wyciąga ją w stronę towarzysza; ten przyciska do zaślinionej ręki swoją i obaj wybuchają gromkim śmiechem. Michael gapi się, zdębiały. Słyszał o barbarzyńskich zwyczajach w osiedlach rolniczych. Prymitywnych, niezrozumiałych. Młodzieńcy rzucają coś pogardliwie pod jego adresem i odchodzą. Ich miejsce przy oknie zajmuje dziewczyna. Wygląda na jakieś piętnaście, szesnaście lat. Ma duże i opalone na ciemno piersi, pomiędzy którymi wisi amulet o wyraźnie fallicznym kształcie. Bawi się nim, co Michael odbiera jako lubieżną zachętę.
— Bardzo chętnie — mówi. — Jeżeli tylko mnie stąd wypuścisz.
Przekłada ręce przez kraty, jakby chcąc ją popieścić. Dziewczyna odskakuje do tyłu ze wzburzeniem w oczach i robi gwałtowny ruch, dźgając w jego stronę lewą ręką ze schowanym do wewnątrz kciukiem i wyprostowanymi pozostałymi palcami mierzącymi w jego twarz. Wyraźnie nieprzyzwoity gest. Po jej odejściu jeszcze kilka starszych osób podchodzi, by mu się przyjrzeć. Jedna z nich — kobieta — powoli i miarowo klepie się w podbródek w rytmie, który wyraźnie coś znaczy. Pomarszczony mężczyzna ze spokojem trzykrotnie przykłada lewą dłoń do prawego łokcia; inny schyla się, dotyka rękoma ziemi, po czym prostuje się, unosząc je wysoko nad głowę, jakby odgrywał proces wzrostu jakiejś wysokopiennej rośliny, a może budowę miastowca. Cokolwiek by to nie było, na koniec parska przeraźliwym rechotem i potykając się odchodzi. Zapada noc. W mroku zmierzchu Michael widzi, jak maszyny spryskujące uprawy siadają jedna po drugiej na placu — niczym ptaki, wracające wieczorem do gniazda; z pól maszerują tuziny rozkraczonych na swoich licznych odnóżach automatów rolniczych. Gapie rozchodzą się; Michael patrzy, jak znikają po domach dookoła placu. Mimo niepewności swego losu w niewoli, jest urzeczony egzotyczną naturą tego miejsca. Żyją tak blisko ziemi, spędzają całe dnie na słońcu, nie wiedząc nic o dobrobycie, jaki oferują swoim mieszkańcom ludne monady.
Drzwi otwierają się z trzaskiem i uzbrojona dziewczyna wnosi kolację. Postawiwszy tacę, wychodzi bez jednego słowa. Duszone warzywa, czysty rosół, jakieś nieznane czerwone owoce i czarka chłodnego wina. Owoce są poobtłukiwane i, jak na jego gust, zbyt dojrzałe, za to cała reszta smakuje wyśmienicie. Je łapczywie, dokładnie opróżniając tacę. Po posiłku podchodzi do okna. Środkowa część placu jest nadal pusta, ale na jego najdalszym krańcu ośmiu, może dziesięciu mężczyzn, wyglądających na brygadę remontową, właśnie odjeżdża pojazdami rolniczymi do pracy. W jego celi panują już zupełne ciemności. Nie mając nic innego do roboty, Michael zrzuca ubranie i rozwala się na kocach. Mimo wyczerpania długą całodzienną wędrówką nie od razu udaje mu się zasnąć: jego umysł pracuje jak oszalały, rozważając możliwości rozwoju obecnej sytuacji. Bez wątpienia jutro będą go wypytywać. Musi być ktoś, kto mówi językiem monad. A nawet jeśli nie, to przy odrobinie szczęścia Michael pokaże im, że jest niegroźny. Dużo uśmiechu, przyjazny sposób bycia, atmosfera niewinności. Może nawet namówi ich, aby odeskortowali go poza granice swego terytorium. Polecieliby z nim na wschód i wysadzili w jakiejś innej osadzie, pozwalając na kontynuowanie wędrówki do morza. Czy będą go tak aresztować w każdym następnym osiedlu? Koszmarna perspektywa. A może uda mu się znaleźć szlak, który omijałby tereny rolnicze, prowadząc — kto wie? — może wśród ruin dawnych miast. Pod warunkiem, że nie będą zamieszkane przez jakichś dzikusów. Ci farmerzy są przynajmniej na swój sposób cywilizowani. Wyobraża sobie, jak jacyś ludożercy gotują go na rozgrzanym palenisku, ułożonym ze sterty kamieni, w miejscu, gdzie kiedyś był — powiedzmy — taki Pittsburgh. Albo od razu zjadają go na surowo. Czemu ci rolnicy są tacy podejrzliwi? Co może im zrobić jeden samotny wędrowiec? Niechęć w stosunku do obcych, typowa dla odizolowanej kultury — rozstrzyga. My też nie chcielibyśmy, by jakiś farmer pałętał się samopas po miastowcu. Tyle że monady rzeczywiście są systemami zamkniętymi. Wszyscy ponumerowani i przypisani do wyznaczonych miejsc. Ale ten ludek nie żyje przecież w aż tak sztywnych ramach. Nie powinni więc bać się obcych. Spróbuje ich o tym przekonać.
Читать дальше