— Macie dobre zwyczaje — odparł farborn. — Nawet tak dobre, że ghalowie je od was przejęli. W poprzednie Zimy byliście silniejsi od nich, bo wszystkie wasze rody występowały przeciwko nim wspólnie. Ale teraz oni także się: nauczyli, że siła w jedności.
— Jeśli te wieści są rzeczywiście prawdziwe — odezwał się Ukwet, jeden z wnuków Wolda, ale starszy od Umaksumana, jego syna.
Agat popatrzył na niego bez słowa. Ukwet natychmiast umknął wzrokiem przed tym bezpośrednim, ciemnym spojrzeniem.
— Jeśli to nieprawda, to dlaczego ghalowie tak bardzo się spóźniają? — spytał Umaksuman. — Co ich zatrzymuje? Czy kiedykolwiek do tej pory czekali, aż plony zostaną zwiezione z pól?
— A kto to może wiedzieć? — powiedział Wold. — Ostatniego Roku nadciągnęli na długo przed wzejściem Gwiazdy Śniegu — to pamiętam. Ale któż może pamiętać, co było jeszcze Rok wcześniej?
— Może poszli szlakiem przez góry — podsunął drugi wnuk — i w ogóle nie pojawią się w Askatewarze.
— Biegacz mówił, że zdobyli Tloknę — odparował ostro Umaksuman — a Tlokna leży na północ od Tewaru na szlaku wzdłuż wybrzeża. Dlaczego mu nie wierzymy? Dlaczego ociągamy się z działaniem?
— Bo kto walczy Zimą, ten nie dożywa Wiosny — warknął Wold.
— Ale jeśli nadejdą…
— Jeśli nadejdą, to będziemy walczyć.
Zapadła chwila milczenia. Przynajmniej raz farborn nie patrzył na żadnego z nich, lecz spuścił swe mroczne spojrzenie jak człowiek.
— Ludzie powiadają — przerwał ciszę Ukwet z nutą drwiny w głosie, wietrząc zwycięstwo — że farbornowie mają dziwne moce na swe usługi. Ja nic o tym nie wiem, urodziłem się na terenach letnich i do tego cyklu księżyca nigdy nie widziałem żadnego farborna, nie mówiąc już o siedzeniu z nim przy posiłku. Ale jeśli naprawdę są czarownikami i mają taką władzę, to po co im nasza pomoc w walce z ghalami?
— Ja tego nie słyszałem! — zgromił go Wold, dysząc ciężko, czerwony na twarzy. Ukwet ukrył twarz w dłoniach. Rozsierdzony tym znieważeniem gościa, którego podejmował w swoim namiocie i własnym niezdecydowaniem nie pozwalającym mu opowiedzieć się po żadnej ze stron, Wold wbił rozognione, załzawione oczy w swego wnuka i dłuższą chwilę patrzył mu prosto w zasłoniętą rękami twarz.
— Teraz ja mówię — przerwał w końcu milczenie donośnym, tubalnym głosem wolnym na chwilę od chropawości, jakim zmatowiła go starość. — Teraz ja mówię — słuchajcie! Szlakiem wzdłuż wybrzeża pobiegną biegacze i będą biegli dotąd, aż napotkają ghalów. A w dwa dni po nich, ale tylko do granicy naszej dziedziny wyprawią się wojownicy — wszyscy mężczyźni urodzeni między Śródwiośniem a Letnim Odłogiem. Jeśli ghalowie nadciągną jedną hordą, wojownicy zepchną ich na wschód, na szlak przez góry. Jeśli nie, wrócą do Tewaru.
Umaksuman roześmiał się głośno i zawołał: — Tylko ciebie nam słuchać, Najstarszy!
Wold burknął coś pod nosem, czknął i opadł z powrotem na pięty.
— Ale wojownicy słuchać będą ciebie — odparł ponuro. — My możemy wysłać trzystu pięćdziesięciu mężczyzn — powiedział spokojnie jak zwykle Agat, który już dość długo nie zabierał głosu. — Pomaszerujemy starą drogą wzdłuż plaży i połączymy się z wami na granicy Askatewaru. — Wstał i wyciągnął przed siebie rękę. Stary wódz, który jeszcze nie ochłonął z gniewu, a już zaczynał być zły, że zmuszono go do podjęcia tego zobowiązania, udał, że tego nie widzi. Umaksuman w jednej chwili zerwał się z ziemi i przyłożył dłoń do dłoni farborna. Stali tak naprzeciw siebie w świetle ogniska niczym dzień i noc. Agat ciemny, ocieniony, mroczny — Umaksuman jasnoskóry, jasnooki, promienny.
W ten sposób decyzja zapadła, a Wold wiedział, że zdoła ją narzucić Starszym. Wiedział także, że to ostatnia decyzja, jaką podjął w swoim życiu. On, Wold, mógł ich wysłać na wojnę, ale to Umaksuman z niej powróci jako wódz wojowników, a tym samym najpotężniejszy przywódca Mężów Askatewaru. Podjęcie przez niego tej decyzji równało się abdykacji. Nowym wodzem zostanie młody Umaksuman. To on będzie zamykał Kamienny Krąg, to on poprowadzi polowania Zimą, zwiady Wiosną, wielkie wędrówki długich dni Lata. Jego Rok się właśnie rozpoczynał…
— Idźcie już — warknął na wszystkich obecnych. — Zwołaj na jutro Kamienny Krąg, Umaksuman. Powiedz szamanowi, żeby wybrał jakąś haynnę, tylko tłustą, żeby miała trochę krwi. — Do Agata nie miał już ochoty się odzywać. Wyszli z namiotu, wszyscy smukli i młodzi. Zostawili go przykucniętego na zdrętwiałym zadku, wpatrzonego w żar węgli ogniska, niby w jądro minionego blasku, bezpowrotnie utracony płomień Lata.
Rozdział 5
Zmierzch w lasach
Farborn wyszedł z namiotu Umaksumana i przystanął jeszcze na chwilę porozmawiać z młodym wodzem. Obaj patrzyli na północ, mrużąc oczy przed porywistym wiatrem. Agat przesuwał wyciągniętą ręką, jakby mówił o górach. Podmuch wiatru doniósł słowo czy dwa do miejsca, z którego Rolery ich obserwowała, na ścieżkę prowadzącą do bramy Miasta. Kiedy usłyszała głos Agata, w całym ciele poczuła delikatne mrowienie, nagły przypływ mrocznego strachu w żyłach, przywodzący wspomnienie tamtego głosu, który przemówił wewnątrz jej myśli, wewnątrz jej ciała, wołając ją do siebie.
Zaraz potem, niby zniekształconym echem, powrócił do niej z pamięci ostry rozkaz, niedwuznaczny jak policzek, kiedy na ścieżce w lesie naskoczył na nią, żeby sobie poszła i zostawiła go w spokoju.
Ni stąd, ni zowąd postawiła na ziemi koszyki, które niosła. Przeprowadzali się właśnie z czerwonych namiotów jej koczowniczego dzieciństwa do mrowiska spiczastych dachów, podziemnych sal, tuneli i uliczek Zimowego Miasta i wszystkie jej kuzynki, ciotki i siostrzenice krzątały się jak w ukropie, przekrzykując się nawzajem i biegając w tę i z powrotem od namiotów do bram Miasta z futrzanymi derkami, pudłami, sakwami, koszykami i garnkami. Postawiła swoje kosze tam, gdzie stała, tuż obok ścieżki, i ruszyła pewnym krokiem w kierunku lasu.
— Rolery! Ro-o-olery! — rozległo się za nią jazgotliwe nawoływanie, to samo, które ścigało ją zawsze i wszędzie, oskarżycielskie, ponaglające, zrzędne. Nawet się nie obejrzała. Kiedy znalazła się już dobrze w głębi lasu, puściła się biegiem. Zwolniła dopiero wtedy, gdy wszystkie inne dźwięki zagłuszyła szumliwa, jękliwa cisza powyginanych wiatrem drzew i nic nie przypominało o istnieniu obozu jej plemienia poza nikłym, gorzkawym zapachem dymu z palonych drew.
Tu i tam tarasowały teraz ścieżkę wielkie pnie powalonych drzew. Szarpały ją sztywnymi, zeschniętymi gałęziami za kaptur i rozdzierały ubranie, gdy mozolnie drapała się przez nie górą lub przepełzała pod nimi dołem. W taką wichurę las nie był bezpiecznym miejscem; teraz też gdzieś dalej na wzgórzach rozległ się stłumiony łoskot drzewa padającego pod naporem wiatru. Ale Rolery nic to nie obchodziło. Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się z powrotem na tych szarych piaskach, stanąć w bezruchu, absolutnym bezruchu, i patrzeć, jak spada na nią trzydziestostopowa ściana spienionej wody… I tak nagle jak przedtem zaczęła iść, tak teraz nagle zatrzymała się i stanęła pośrodku ścieżki w zapadającym zmroku.
Wiatr dął, cichł i dął od nowa. Skłębione, sine chmury sunęły nisko ponad pajęczyną bezlistnych gałęzi. W miejscu, gdzie stała, było już niemal zupełnie ciemno. W jednej chwili opuściła ją cała złość i zapomniawszy o swym postanowieniu, zastygła sparaliżowana strachem, kuląc się przed wiatrem. Coś białego mignęło ledwie kilka kroków przed nią. Krzyknęła przerażona, ale nie ruszyła się z miejsca. Jeszcze raz to samo mignięcie, po czym na ułamanej gałęzi nad jej głową znieruchomiała jakaś biała plama — wielkie zwierzę czy ptak, skrzydlate, idealnie białe, białe z wierzchu i od spodu, z krótkim, ostrym, kłapiącym dziobem zamiast pyska i wyłupiastymi, srebrzystymi ślepiami. Trzymając się gałęzi czterema nagimi szponami, stwór wpatrywał się w Rolery, a ona w niego. Żadne się nie poruszyło. Srebrzyste ślepia nawet nie mrugnęły. Nagle stwór rozpostarł wielkie białe skrzydła, szerzej niż na wysokość człowieka, i zaczął tłuc nimi o gałęzie, łamiąc je z suchym trzaskiem. Łopotał białymi skrzydłami, wydając z siebie przeciągły krzyk, po czym jak podmuch wiatru wzbił się ociężale w powietrze i odfrunął rozpływając się między dachem gałęzi a sunącymi nisko chmurami.
Читать дальше