Fakt, iż mieliśmy ukryte dywizje w Thule i w kilku innych miejscach, gdzie nikt ich się nie spodziewał, zaskoczył mnie tak samo jak innych. Już od lat trzydziestych było wiadomo, że można ochłodzić ludzkie ciało do temperatury, w której ustają prawie wszystkie czynności życiowe. Do Sześciotygodniowej Wojny stanowiło to tylko ciekawostkę laboratoryjną lub ostateczną formę terapii. Wojskowym laboratoriom wystarczy dać odpowiednich ludzi i pieniądze, a wyniki przyjdą w odpowiednim czasie. Trzeba jedynie wyasygnować kolejny miliard, zatrudnić armię naukowców i oczekiwać, aż w niewiarygodny, niemożliwy i nieefektywny sposób pojawi się odpowiedź. Stagnacja, zimny sen, hipotermia, zwolniony metabolizm… mówcie co chcecie, a pracujące na tyłach zespoły badawcze znalazły metodę wkładania do lodówek ludzkich konserw i opracowały system wykorzystania tych mrożonek w razie potrzeby. Obiekt doświadczenia zostaje nakarmiony narkotykami, zahipnotyzowany, oziębiony i utrzymywany w temperaturze czterech stopni Celsjusza, co odpowiada maksymalnej gęstości wody nie przechodzącej w stan stały. Gdy konieczny jest jego powrót do normalnego życia, za pomocą diatermii i posthipnotycznych bodźców można to zrobić w dziesięć minut (w Nome dowiedli, że wystarczy siedem), ale wtedy tkanki starzeją się w przyspieszonym tempie, co czasami powoduje nieodwracalne zmiany psychiczne. Dlatego zalecany czas ,,wskrzeszania” nie powinien być krótszy niż dwie godziny. Szybsza metoda określana jest przez profesjonalistów mianem ,,wkalkulowanego ryzyka”.
Całe przedsięwzięcie było dosyć ryzykowne, ale pozwoliło nam wygrać wojnę, a Milesowi i mnie założyć firmę mniej więcej w tym samym czasie, gdy ubezpieczalnie zaczęły sprzedawać zimny sen.
Na pustyni Mojave zorganizowaliśmy w odkupionym od lotnictwa wojskowego budynku małą fabryczkę i wykorzystując mój talent techniczny oraz prawniczo-handlowe doświadczenie Milesa, wspólnym wysiłkiem zaczęliśmy produkować ,,Dziewczynę na posługi”. A ściśle mówiąc, to ja wynalazłem ,,Dziewczynę na posługi” oraz wszystkich jej krewnych, ,,Czyściocha Williego” i innych, choć moje nazwisko nie figuruje na żadnym z dokumentów patentowych.
Podczas służby w wojsku zastanawiałem się ciągle, co może robić inżynier mechanik. Pracować dla firm takich jak Standard Oil, du Pont albo General Motors? Za trzydzieści lat urządzą mu wieczorek pożegnalny i wyślą na emeryturę. Nigdy nie zabraknie mu na obiad lub kolację, mnóstwo czasu spędzi w firmowych samolotach, ale nigdy nie będzie panem samego siebie.
Może też pójść na posadę państwową — dobra pensja na początek, dobra emerytura, żadnych kłopotów, trzydzieści dni urlopu rocznie i mnóstwo innych plusów. Tylko że ja właśnie skończyłem taki długi państwowy urlop i chciałem stać się niezależny. Czyżby mechanik był skazany na sześć milionów godzin pracy do momentu wypuszczenia pierwszego modelu na rynek? Ford i bracia Wright zaczynali w warsztacie rowerowym, nie mając wielkiego kapitału. Ludzie twierdzili, że te czasy dawno już minęły, ale ja w to nie wierzyłem.
Automatyzacja rozwijała się w szalonym tempie — linie chemiczno technologiczne, które wymagały obsługi dwóch kontrolerów i jednego konserwatora; urządzenia, które w jednym mieście wypuszczały bilet, a w sześciu innych stemplowały go i sprzedawały; stalowe krety, drążące węgiel na oczach spokojnie przyglądających się chłopców z United Mine Workers. Dopóki byłem na liście wypłat Wuja Sama, postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o nowoczesnej elektronice, technice, łączności i cybernetyce w zakresie dozwolonym przez moją kartę weryfikacyjną ,,Q”.
Co zostanie poddane automatyzacji na szarym końcu?
Odpowiedź: gospodarstwo domowe. Celowo nie próbowałem stworzyć w pełni ,,naukowego” gospodarstwa. Kobietom to nie odpowiadało, im w zupełności wystarczała lepiej wypolerowana jaskinia. Panie domu zawsze skarżyły się na problemy ze służbą i to nawet w czasach, gdy służący stali się gatunkiem spotykanym równie często jak mastodonty. Właściwie nie znałem gospodyni, która nie miałaby w sobie czegoś z niewolnicy, i wszystkie prawdopodobnie myślały, że nie można się obejść bez pucułowatej wiejskiej dziewczyny, wdzięcznej za możliwość czternastogodzinnego szorowania podłogi, żywiącej się resztkami obiadu, zadowolonej z pensji, która nie zadowoliłaby nawet pomocnika instalatora.
Dlatego też nazwałem swoje monstrum ,,Dziewczyną na posługi” — nazwa sugerowała półniewolnicę, dziewczynę przybyłą nie wiadomo skąd, taką, którą kiedyś dyrygowała babcia.
W rzeczywistości był to ulepszony odkurzacz; chcieliśmy sprzedawać go po cenie konkurencyjnej dla standardowych elektroluksów.
,,Dziewczyna na posługi” (pierwszy model, nie ten półinteligentny robot, produkowany przez nas znacznie później) musiała jedynie czyścić podłogi… jakiekolwiek podłogi, przez cały dzień, bez nadzoru. A jak dotąd nie ma nigdzie takiej podłogi, która nie wymagałaby czyszczenia.
,,Dziewczyna” zamiatała, wycierała, odkurzała lub polerowała — wszystko według polecenia zakodowanego w pamięci. Podnosiła z podłogi wszelkie przedmioty większe niż główka od szpilki i umieszczała na górnej części swojej obudowy, tak by ktoś mądrzejszy od niej zdecydował, czy znalezioną rzecz schować, czy wyrzucić. Cały dzień cicho kręciła się po pokojach, szukając brudu czujnikami optycznymi, którym nic nie mogło umknąć; ślizgała się po czystych parkietach w nie kończącym się poszukiwaniu brudnych. Kiedy natknęła się na ludzi, uciekała jak dobrze wyszkolona służąca, dopóki nie podeszła do niej właścicielka i nie ustawiła odpowiedniego przełącznika, pozwalającego biedaczce kontynuować pracę. Pod wieczór wracała zawsze na swoje ,,posłanie” i tam błyskawicznie ładowała akumulatory — póki nie zainstalowaliśmy w niej wiecznej baterii.
Między pierwszym modelem ,,Dziewczyny na posługi” a odkurzaczem nie istniało wiele różnic. Jednak główna zaleta — to, że robot sprzątał bez nadzoru — wystarczyła, byśmy znaleźli nabywców.
Podstawowy schemat oparłem na idei ,,elektrycznego żółwia”, o którym wygrzebałem artykuł z końca lat czterdziestych w Scientific American. Obwód pamięciowy skopiowałem z mózgu zdalnie sterowanej strzały (ściśle tajne zabawki nie podlegają prawu patentowemu), a urządzenia czyszczące i procesy łączenia wybrałem z całej masy różnych rzeczy, od froterki do podłóg wojskowych szpitali, przez automat na oranżadę, po ,,rękę” używaną w fabrykach atomowych do chwytania wszystkiego co ,,gorące”. Nie było w tym nic rewelacyjnego, oryginalny był tylko sposób, który połączył te wszystkie elementy. Ta ,,iskra geniuszu”, której wymagają nasze przepisy, polegała jedynie na znalezieniu właściwego specjalisty od praw patentowych.
Niepowtarzalność naszego wyrobu wynikała z techniki produkcji; cały robot mógł być wykonany ze standardowych elementów, zamówionych według katalogu Sweeta — z wyjątkiem dwóch trójwymiarowych woreczków i jednego obwodu scalonego. Jego produkcję powierzyliśmy innej firmie, natomiast sami zajęliśmy się wytwarzaniem woreczków w szopie, zwanej szumnie ,,fabryką”, wyposażonej w automaty z wojskowego demobilu.
Na początku uruchomiliśmy razem — Miles i ja — całą linię montażowi, od śrubek aż po oczyszczacz powierzchni. Prototyp kosztował 4317 dolarów i 9 centów, pierwsza setka niewiele ponad 39 dolarów za sztukę, a sprzedawaliśmy je po 60 dolarów domowi towarowemu w Los Angeles, który podwyższał cenę do 85 dolarów. Pierwszą partię zresztą musieliśmy sprzedawać w komisie, żeby ją w ogóle sprzedać, nie mieliśmy bowiem ani centa na reklamę, a zanim pojawiły się pierwsze pieniądze, o mało nie umarliśmy z głodu. Potem Life opublikował dwustronicowy artykuł o ,,Dziewczynie na posługi”… i trzeba było na gwałt szukać pomocy, by szybko montować to monstrum.
Читать дальше