— Hmm, mam nadzieję, że nadal będzie się pan doskonale czuł, kiedy powiem panu coś jeszcze. Być może zaoszczędzi to panu czasu. Ona już stąd odjechała.
Mógłbym zaoszczędzić czasu, gdybym wziął taksówkę i poleciał bezpośrednio do Riverside, ale nie miałem przy sobie dość gotówki. Mieszkałem w zachodniej części Hollywoodu. Najbliższy czynny w nocy bank znajdował się w centrum, obok głównej obwodnicy metra. Dojazd do banku metrem zabrał mi trochę czasu i uświadomił zalety systemu uniwersalnych książeczek czekowych oznakowanych indywidualnym kodem radioaktywnym, umożliwiającym podjęcie pieniędzy we wszystkich, bardzo licznych, automatach bankowych.
Gdy dojeżdżałem ekspresem do Riverside, zaczęło świtać. W schronisku nie znalazłem nikogo oprócz technika, Hanka Larrigana, z którym rozmawiałem przez telefon, i jego żony Nancy, pracującej jako nocna pielęgniarka. Obawiam się, że nie wywarłem na nich najlepszego wrażenia: dwudziestoczterogodzinny zarost, zaczerwienione oczy obwiedzione sińcami… musiałem jeszcze trochę cuchnąć piwem i nie miałem na podorędziu żadnej przekonywającej historyjki.
Mimo to pani Larrigan przyjęła mnie bardzo serdecznie. Wyciągnęła z rejestru fotografię i zapytała z przejęciem:
— Czy to jest pana siostrzenica, panie Davis?
To była Ricky. Miałem przed sobą zdjęcie Ricky! Oczywiście — nie małej dziewczynki, którą kiedyś znałem, ale młodej kobiety około dwudziestoletniej lub nieco starszej, z modną fryzurą i dojrzałymi rysami ślicznej twarzy. Uśmiechała się.
Oczy miała wciąż te same. Jak dawniej igrał w nich psotny chochlik, który kiedyś czynił ją rozkosznym dzieckiem, teraz zaś przemiłą dziewczyną…
Stereofotografia znalazła się jakby za mgłą, niewiele brakowało, żebym się rozpłakał.
— Tak — udało mi się wykrztusić. — Tak, to jest Ricky.
— Nie powinnaś mu tego pokazywać — odezwał się Larrigan.
— Ależ, Hank, przecież nic się nie stanie, jeżeli pan Davis zobaczy fotografię.
— Znasz przepisy. — Obrócił się ku mnie. — Proszę pana, jak już mówiłem przez telefon, nie udzielamy żadnych informacji o klientach. Niech pan przyjdzie o dziesiątej, kiedy otworzą kancelarię.
— Albo trochę wcześniej, o ósmej — podpowiedziała małżonka. — Wtedy będzie już doktor Bernstein.
— Przestań, Nancy. Jeżeli chce jakichś informacji, to i tak musi porozmawiać z dyrektorem. Bernstein nie ma prawa odpowiadać na pytania. A poza tym ona nie była jego pacjentką.
— Nie rób tyle hałasu o nic, Hank. Wy, mężczyźni, wyżywacie się w biurokracji. Jeśli chce ją jak najszybciej zobaczyć, to o dziesiątej mógłby być już w Brawley. — Odwróciła się do mnie. — Proszę przyjść o ósmej, tak będzie najlepiej. Mąż i ja nie możemy więcej dla pana zrobić.
— Co pani mówiła o Brawley? Ricky pojechała do Brawley?
Gdyby nie jej mąż, powiedziałaby mi na pewno więcej. Zawahała się przez moment, przybrała urzędową minę i powtórzyła:
— Proszę porozmawiać z doktorem Bernsteinem. Jeżeli nie jadł pan jeszcze śniadania, tu obok jest bardzo miły bar.
Wstąpiłem do tej knajpki (rzeczywiście miła), zjadłem porządne śniadanie, skorzystałem z umywalni, doprowadziłem się do porządku, ogoliłem i przebrałem w nową koszulę kupioną w automacie.
Larrigan pewnie poinformował doktora Bernsteina o mojej porannej wizycie, gdyż ten młody człowiek, który uzupełniał w klinice swoje kwalifikacje, zachowywał się nader powściągliwie.
— Panie Davis, jest pan również ,,śpiochem”. Dlatego nie należałoby zapominać, że istnieją przestępcy, którzy żerują na łatwowierności i niedostatecznej orientacji świeżo obudzonych. Znaczna część hibernowanych dysponuje poważnym majątkiem. Początkowo żaden z nich zupełnie nie orientuje się w obecnym świecie; są zazwyczaj osamotnieni i trochę wystraszeni — idealny cel dla oszustów.
— Ale ja chcę tylko wiedzieć, dokąd pojechała, nic więcej! Jestem jej kuzynem, dałem się zahibernować wcześniej niż ona i do głowy mi nie przyszło, że ona zrobi to samo.
— Prawie zawsze podają się za krewnych. — Przyjrzał mi się badawczo. — Czy myśmy się już kiedyś nie widzieli?
— Nie sądzę. Chociaż… może gdzieś w mieście albo w metrze… — Ludzie zawsze uważają, że już mnie kiedyś widzieli. — Panie doktorze, a może zadzwoniłby pan do doktora Albrechta ze schroniska Sawtelle i o mnie zapytał?
Ale i to nie poskutkowało.
— Proszę przyjść później i porozmawiać z dyrektorem. On zadzwoni do Sawtelle… albo na policję — w zależności do tego, co uzna za stosowne.
Wyszedłem. Być może popełniłem błąd, ale nie wróciłem już do kliniki. Prawdopodobnie, gdybym spotkał się z dyrektorem (po jego rozmowie z doktorem Albrechtem), otrzymałbym dokładne informacje. Ale ja wynająłem aerotaxi i poleciałem prosto do Brawley.
Zmarnowałem w Brawley trzy dni, zanim trafiłem na ślad Ricky. Oczywiście szybko odkryłem, że mieszkała tam kiedyś razem z babką. Jednak starsza pani zmarła przed dwudziestu laty, a Ricky postanowiła uciec w sen. Brawley liczy sobie raptem sto tysięcy mieszkańców, toteż odnalezienie dokumentów sprzed dwudziestu lat nie stanowiło dla mnie specjalnego problemu. Kłopoty miałem ze śladem sprzed tygodnia. Jak się później okazało, trochę wypływały one z faktu, że Ricky podróżowała z jakimś mężczyzną, a ja poszukiwałem samotnej kobiety. Kiedy dowiedziałem się, że ktoś jej towarzyszy, przypomniały mi się uwagi doktora Bernsteina o oszustach wykorzystujących ,,śpiochów”, i zdwoiłem wysiłki.
Jeden z tropów zaprowadził mnie aż do Calexico… niestety był fałszywy. Wróciłem do Brawley, zacząłem znowu krążyć, złapałem w końcu ślad, tym razem do Yumy.
Tutaj dałem za wygraną, ponieważ okazało się, że Ricky wyszła za mąż. To, co zobaczyłem w księdze zapisów okręgowego archiwum, zaszokowało mnie tak, że rzuciłem wszystko w diabły i wsiadłem w samolot do Denver. Zdążyłem przedtem wysłać Chuckowi pocztówkę z prośbą, by zebrał rzeczy z mojego biurka i spakował wszystko, co miałem w gabinecie.
W Denver zabawiłem tylko tyle czasu, ile potrzebowałem na wizytę w firmie dostarczającej materiały dla dentystów. Nie byłem tam od momentu zakończenia Sześciotygodniowej Wojny, kiedy razem z Milesem pojechaliśmy prosto do Kalifornii.
Denver jako nowa stolica wywarło na mnie ogromne wrażenie. Z tego, co słyszałem, schron przeciwatomowy prezydenta jest zagrzebany głęboko pod Górami Skalistymi. Nawet jeżeli to prawda, to na powierzchni zostało całe mnóstwo zbędnych rzeczy. Było tam chyba jeszcze ciaśniej niż w Wielkim Los Angeles.
W hurtowni kupiłem dziesięć kilogramów czystego złota — izotopu 197 — w formie drutu o średnicy czternastu milimetrów. Zapłaciłem 86 dolarów i 10 centów za kilogram, chociaż cena kruszcu przeznaczonego do celów technicznych wynosi tylko 70 dolarów. Cala ta transakcja zadała śmiertelny cios mojej jedynej tysiącdolarówce.
Owinąłem drut dookoła pasa i wyjechałem do Boulder.
Doktor Twitchell nadal tam mieszkał, chociaż już nie pracował. Jako emerytowany profesor większość czasu spędzał w barze klubu uczelnianego. Cztery dni upłynęły, zanim dopadłem go w innym barze, obcy bowiem nie mają prawa wstępu do tego uświęconego ośrodka kultury uniwersyteckiej. Kiedy go wreszcie złapałem, zaproszenie na jednego okazało się sprawą całkiem prostą.
Była to postać tragiczna, jakby żywcem przeniesiona z greckich tragedii — ruina wielkiego człowieka. Miał świecić jak gwiazda na firmamencie nauki razem z Einsteinem, Bohrem i Newtonem, a tymczasem wyniki jego pracy znało dosłownie kilku specjalistów w dziedzinie teorii pola. Kiedy się spotkaliśmy, jego genialny mózg był skwaszony rozczarowaniem, zmącony starością i przesączony alkoholem. Porównywałem go w myśli do ruin pięknej niegdyś świątyni, której dach się zapadł, połowa kolumn runęła, a całość porosła pnączami dzikiego wina.
Читать дальше