Dość wspominań tego, co było przecież tylko próbą, wstępem, czymś przygotowanym umyślnie w sposób zapobiegliwy, i to z zabezpieczeniami: ani jednemu z „koronowanych” nie stało się, w sensie fizycznym, nic; wszystkich odnalazła rakieta bazy. Co prawda i tego nam nie mówiono, aby autentyczność sytuacji była możliwie największa.
Koronacja poszła mi dobrze, bo miałem swój własny system. To było bardzo proste i zupełnie nieuczciwe: nie wolno było tego robić. Kiedy wyrzucili mnie z luku, zamknąłem oczy. Potem rozmyślałem o różnych rzeczach. Jedyne, co trzeba było mieć w obfitości, to wolę. Trzeba sobie było powiedzieć, że się tych nieszczęsnych oczu nie otworzy, żeby nie wiedzieć co. Janssen, jak sądzę, wiedział o moim wybiegu. Nie miało to dla mnie żadnych konsekwencji.
Ale wszystko to działo się na Ziemi lub w jej pobliżu. Potem przyszła już nie wymyślona i nie stworzona laboratoryjnie próżnia, która zabijała naprawdę, nie na niby; i która niekiedy oszczędzała: Olafa, Gimmę, Thurbera, mnie, tamtych siedmiu z „Ulissesa” — i nawet dała nam wrócić. Po czym my, którzyśmy niczego tak nie pragnęli, jak spokoju, ujrzawszy nasze marzenie zrealizowane w.sposób doskonały, natychmiast wzgardziliśmy nim. To, zdaje się,
Platon powiedział: „Nieszczęsny — będziesz miał to, czegoś chciał”.
Którejś nocy, bardzo późno, leżeliśmy zmęczeni miłością, przechylona w bok twarz Eri spoczywała w zgięciu mego łokcia, a podnosząc oczy mogłem widzieć na wprost, przez otwarte okno, gwiazdy w rozziewie chmur. Nie było wiatru, zasłona, przewieszona przez parapet, zastygła białawym fantomem, ale z otwartego oceanu szła martwa fala i słyszałem zwiastujący ją przeciągły huk, a potem nierówny szum, z którym łamała się na plaży, po czym na kilkadziesiąt uderzeń serca nastawała cisza i znowu niewidzialne wody szturmowały w ciemności płaski brzeg. Ale ja prawie nie słyszałem tego powtarzającego się miarowo przypomnienia ziemskiej obecności, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w Krzyż Południa, którego Beta była naszą przewodniczką, i każdy dzień rozpoczynałem od jej namiaru, tak że w końcu dokonywałem go całkiem automatycznie, zajęty innymi myślami; prowadziła nas niezawodnie, nigdy nie gasnąca latarnia próżni. Miałem nieomal w ręku ucisk metalowych rękojeści, które przesuwałem, aby świetlny punkt, ostrze ciemności, wprowadzić w centrum pola widzenia, podczas gdy miękka gumowa obwódka okularu obejmowała brwi i policzki.
Ta gwiazda, jedna z najdalszych, nie zmieniła się prawie u samego celu, świecąc wciąż z jednakową obojętnością, podczas kiedy cały Krzyż Południa dawno rozpadł się i przestał dla nas istnieć, bo wtargnęliśmy w głąb jego ramion, a wtedy ten biały punkt, ten gwiazdowy olbrzym przestał być tym, czym wydawał się na początku, wyzwaniem; jego niezmienność ukazała nam rzeczywiste swe znaczenie, była świadectwem znikomości naszych poczynań, obojętności próżni, wszechświata, z którą nikt nigdy nie zdoła się pogodzić.
Ale teraz, usiłując wychwycić pomiędzy dwoma rozegrzmieniami Pacyfiku oddech Eri, prawie w to nie wierzyłem. Mogłem sobie.powtarzać milcząc: Naprawdę, naprawdę byłem tam — ale potwierdzenie w niczym nie osłabiało bezbrzeżnego zdumienia. Eri drgnęła.
Chciałem przesunąć się, zrobić jej więcej miejsca, ale naraz poczułem jej wzrok.
— Nie śpisz? — szepnąłem. Nachyliłem się, chcąc dotknąć ustami jej ust, ale położyła mi na wargach końce palców. Trzymała je tak chwilę, potem zeszła nimi wzdłuż mego obojczyka ku piersi, owiodła twarde zaklęśnięcie między żebrami, przycisnęła do niego dłoń.
— Co to jest? — wyszeptała.
— Blizna.
— Co to było?
— Miałem wypadek.
Zamilkła. Czułem, że patrzy na mnie. Uniosła głowę. Jej oczy były tylko ciemnością, bez blasku, widziałem ledwo zarys ramienia, oddychający, biały.
— Dlaczego nie mówisz mi nic? — szepnęła.
— Eri?…
— Dlaczego nie chcesz mówić?
— O gwiazdach? — zrozumiałem nagle. Milczała. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Myślisz, że nie zrozumiem?
Patrzałem na nią z bliska, przez mrok, przez szum oceanu, który wypełniał i opuszczał pokój, i nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć.
— Eri…
Chciałem ją objąć. Wyswobodziła się i usiadła na łóżku.
— Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. Ale powiedz, dlaczego.
— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?
— Teraz już wiem. Chciałeś mnie… oszczędzić?
— Nie. Po prostu boję się.
— Czego? — Sam dobrze nie wiem. Nie chcę tego rozgrzebywać. Niczego nie przekreślam. To zresztą niemożliwe. Ale mówić, znaczyłoby — tak mi się wydaje — zamknąć się w tym.
Przed wszystkimi, przed wszystkim, przed tym, co jest… teraz…
— Rozumiem — powiedziała cicho. Blada plama jej twarzy znikła, opuściła głowę. —
Myślisz, że mam to za nic…
— Nie, nie — usiłowałem jej przerwać.
— Czekaj, teraz ja. To, co myślę o astronautyce, i że sama nigdy bym nie opuściła Ziemi, to jedna rzecz. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą i ze mną. A właściwie ma: bo jesteśmy razem. Inaczej — nie bylibyśmy, nigdy. Ona dla mnie — to ty. Dlatego tak chciałabym… ale nie musisz. Jeżeli jest, jak mówisz. Jeżeli tak czujesz.
— Powiem.
— Ale nie dziś.
— Dziś.
— Połóż się.
Opadłem na poduszki. Poszła na palcach, bielejąc w mroku. Zasunęła firankę. Gwiazdy znikły, został tylko przeciągły, z martwym uporem powracający szum Pacyfiku. Prawie nic już nie widziałem. Powiew zdradził jej kroki, posłanie ugięło się.
— Widziałaś kiedyś statek klasy „Prometeusza”?
— Nie.
— Jest bardzo wielki. Na Ziemi ważyłby ponad trzysta tysięcy ton.
— I było was tak mało?
— Dwunastu. Tom Arder, Olaf, Arne, Thomas — piloci. No i ja. I siedmiu uczonych. Ale jeśli myślisz, że tam było pusto, mylisz się. Dziewięć dziesiątych masy — to napęd.
Fotoagregaty. Magazyny, zapasy, zespoły rezerwowe — część mieszkalna jest niewielka.
Każdy z nas miał po kabinie, nie licząc wspólnych. W środkowej części kadłuba — centrala i małe rakiety do lądowania, i sondy — rakiety, jeszcze mniejsze, od pobierania próbek korony…
— Byłeś nad Arkturem — w takiej?
— Tak. Z Arderem.
— Czemu nie lecieliście razem?
— W jednej rakiecie? Bo to zmniejsza szansę.
— Dlaczego?
— Sonda to jest chłodzenie, wiesz. Taka jakby latająca lodówka. Tyle miejsca, żeby usiąść. Siedzi się w lodowej skorupie. Ten lód taje od strony pancerza i ścina się z powrotem na rurach. Sprężarki mogą się zepsuć. Wystarczy chwila, zachłyśnięcie, bo na zewnątrz jest osiem, dziesięć albo dwanaście tysięcy stopni. Jeżeli staną w dwuosobowej rakiecie, to musi zginąć dwóch. A tak — tylko jeden. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Trzymała rękę na tym bezczułym miejscu mojej piersi.
— To… się stało tam?
— Nie, Eri — może opowiem ci coś innego?
— Dobrze.
— Nie myśl tylko… tego nikt nie wie.
— Tego?
Blizna wyodrębniała się pod ciepłem jej palców — jakby zaczynała na powrót żyć.
— Tak.
— Jak to możliwe? A Olaf?
— Olaf też nie. Nikt. Okłamałem ich. Eri. Już muszę ci powiedzieć, za daleko zalazłem.
Eri… to było w szóstym roku. Wracaliśmy już, ale w obrębie chmury nie można iść szybko.
To jest wspaniały widok; im szybciej idzie statek, tym gwałtowniejsza staje się luminescencja chmury — za nami ciągnął się ogon, nie jak ogon komety, raczej jak zorza polarna, rozwiany na boki, w głąb nieba, ku alfie Eridana, na tysiące i tysiące mil… Ardera i Ennessona nie było już. Venturi też nie żył. Budziłem się zawsze o szóstej rano, światło zmieniało się wtedy z niebieskiego na białe. Usłyszałem Olafa, mówił ze sterowni. Zauważył coś ciekawego.
Читать дальше