* * *
Billy zastanawiał się, dlaczego ten kwartet tak na niego działa, i nagle przypomniał sobie wydarzenie sprzed lat. Nie była to żadna podróż w czasie — po prostu przypomniał sobie jak przez mgłę następującą scenę:
Było to w chłodni tej nocy, kiedy zburzono Drezno. Z góry słychać było jakby stąpanie olbrzyma. Były to serie bomb burzących. Olbrzym chodził i chodził. Chłodnia stanowiła doskonały schron. Jedynie od czasu do czasu sypało się wapno z sufitu. W schronie byli tylko Amerykanie, czterech strażników i kilka wypatroszonych tusz zwierzęcych. Pozostali strażnicy udali się przed nalotem w zacisze swoich domów w Dreźnie. Zginęli wszyscy razem z rodzinami.
Zdarza się.
Dziewczęta, które Billy zobaczył nago, zginęły również w swoim znacznie płytszym schronie w innej części rzeźni.
Zdarza się.
Co jakiś czas jeden ze strażników wchodził po schodach, żeby zobaczyć, jak jest na powierzchni, a potem schodził i szeptał coś do pozostałych Niemców. Na dworze padał ognisty deszcz. Drezno było morzem ognia. Ten ogień pożerał wszystko, co organiczne, wszystko, co się pali.
Dopiero w południe następnego dnia można było opuścić schron. Kiedy Amerykanie i ich strażnicy wyszli na powierzchnię, niebo zasnuwał czarny dym. Słońce było gniewnym małym punkcikiem. Drezno nie różniło się teraz od Księżyca — ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt.
Zdarza się.
* * *
Strażnicy instynktownie zbili się w gromadkę, rozglądając się dokoła. Ich twarze przybierały coraz to inny wyraz, usta mieli otwarte, mimo że nic nie mówili. Wyglądali jak niemy film z występu kwartetu „Czterookich Skurczybyków”.
Mogliby z powodzeniem śpiewać: „Żegnajcie na zawsze, chłopcy i dziewczęta. Żegnajcie, druhowie i ty, miłości ma.”
* * *
— Opowiedz mi coś — prosiła Billy’ego Montana Wildhack w tralfamadoriańskim Zoo. Leżeli obok siebie w łóżku. Byli sami, gdyż na ich kopułę opuszczono pokrowiec. W szóstym miesiącu ciąży Montana była duża, różowa i od czasu do czasu miewała swoje drobne kaprysy. Nie mogła wysłać go po lody ani po poziomki, gdyż atmosfera na zewnątrz kopuły zawierała cyjanek, a poza tym od najbliższych lodów i poziomek dzieliły ich miliony lat świetlnych.
Mogła go tylko posłać do lodówki, ozdobionej obrazkiem secesyjnej pary na tandemie, lub, tak jak teraz, przymilać się do niego:
— Billy, opowiedz mi jakąś historię.
— Drezno zostało zniszczone w nocy trzynastego lutego 1945 roku — zaczął Billy Pilgrim. — Wyszliśmy z naszego schronu następnego dnia w południe.
Opowiedział Montanie o czterech strażnikach, którzy w swoim osłupieniu i rozpaczy wyglądali jak kwartet „Czterookich Skurczybyków”. Opowiedział jej o rzeźni, skąd znikły dachy, okna i budki strażników; opowiedział o czymś, co wyglądało jak zwęglone kloce, a co było ciałami ludzi, których ognisty deszcz przyłapał na dworze. Zdarza się.
Opowiedział jej również, co stało się z domami wokół rzeźni. Zawaliły się. Części drewniane pożarł ogień, zaś cegły rozsypały się, tworząc niskie, łagodne pagórki.
— Wyglądało to jak powierzchnia Księżyca — powiedział Billy Pilgrim.
* * *
Strażnicy kazali Amerykanom ustawić się czwórkami i poprowadzili ich z powrotem do świniarni, która służyła im za mieszkanie. Ściany budynku stały nadal, ale bez dachu i okien, zaś w środku nie było niczego poza popiołem i bryłkami stopionego szkła. Zrozumieli wówczas, że nie znajdą tu wody ani pożywienia i że jeśli ci, którzy przeżyli kataklizm, chcą pozostać przy życiu, to muszą podjąć wyprawę przez księżycowe pagórki.
Co też zrobili.
* * *
Pagórki tylko z daleka wyglądały łagodnie. Ludzie, którzy się na nie wspinali, przekonywali się jednak, że są ostre i pełne pułapek — rozpalone i zdradzieckie, gotowe przy nieostrożnym kroku osypać się, tworząc jeszcze niższe, bardziej trwałe pagórki.
Wyprawa księżycowa odbywała się w milczeniu. Trudno było powiedzieć coś mądrego w tej sytuacji. Jedno było jasne: absolutnie wszyscy mieszkańcy miasta mieli zostać zabici, niezależnie od tego, kim byli, i wszystko, co się tu jeszcze ruszało, psuło ustalony plan. Na Księżycu nie powinno być ludzi.
* * *
Z chmury dymu wyłoniły się amerykańskie myśliwce, które przyleciały sprawdzić, czy nic się nie rusza. Zobaczyły tam w dole Billy’ego i pozostałych jeńców i ostrzelały ich z karabinów maszynowych, ale niecelnie. Potem dostrzegły jakichś innych ludzi poruszających się nad brzegiem rzeki i ostrzelały ich również. Niektórych zabiły. Zdarza się.
Robiono to, aby przyśpieszyć koniec wojny.
* * *
Opowieść Billy’ego kończyła się bardzo dziwnie na przedmieściu nie tkniętym przez pożar i wybuchy. Strażnicy i Amerykanie przybyli o zmroku do czynnego zajazdu. Paliły się świece. Na trzech kominkach w sali jadalnej płonął ogień. Na gości czekały puste stoły i krzesła na dole oraz posłane łóżka na górze.
Był tam niewidomy właściciel i jego widząca żona, która gotowała, oraz dwie młode córki pełniące funkcje kelnerek i pokojówek. Wiedzieli, że Drezno przestało istnieć. Ci, którzy mieli oczy, widzieli, jak płonie, i zdawali sobie sprawę, że mieszkają teraz na skraju pustyni. I mimo to pracowali nadal, przecierali szkła, nakręcali zegary, dokładali do kominków i czekali, żeby zobaczyć, kto przyjdzie.
Nie było rzeki uciekinierów z Drezna. Zegary tykały, ogień trzaskał, przeźroczyste świece kapały. I wtedy rozległo się pukanie i do środka weszło czterech strażników, a za nimi stu amerykańskich jeńców.
Właściciel oberży spytał strażników, czy przyszli z miasta.
— Tak.
— Czy ktoś jeszcze idzie za wami?
Strażnicy odpowiedzieli, że na trudnej drodze, jaką wybrali, nie napotkali żywej duszy.
Niewidomy oberżysta pozwolił Amerykanom przenocować w stajni i dał im zupę, kawę zbożową i trochę piwa. Potem przyszedł do stajni posłuchać, jak układają się na słomie.
— Dobranoc, Amerykanie — powiedział po niemiecku. — Śpijcie spokojnie.
A oto jak Billy Pilgrim stracił swoją żonę Walencję.
Billy leżał nieprzytomny w szpitalu w Vermont po katastrofie samolotu. Walencja zaś, dowiedziawszy się o wypadku, jechała z Ilium rodzinnym Cadillakiem El Dorado Coupe de Ville. Walencja była bliska histerii, gdyż powiedziano jej otwarcie, że Billy może umrzeć, a jeśli przeżyje, to będzie całkowitym kretynem.
Walencja uwielbiała Billy’ego. Tak płakała i zawodziła za kierownicą, że przegapiła właściwy zjazd z autostrady. Wcisnęła hamulce ze wspomaganiem i z tyłu wpakował się na nią Mercedes. Nikt nie został, Bogu dzięki, ranny, gdyż kierowcy obu wozów mieli pasy bezpieczeństwa. Bogu dzięki, dzięki Bogu. Mercedes stracił tylko reflektor, ale na widok tyłu Cadillaka specjalista od karoserii mógł dostać orgazmu. Bagażnik i błotniki zostały wgniecione do środka. Bagażnik otworzył gębę jak wiejski przygłupek, który właśnie wyjaśnia, że nic nie wie. Błotniki wzruszyły ramionami. Zderzak zrobił na ramię broń. „Reagan na prezydenta!” — głosił napis na zderzaku. Tylną szybę pokrywała pajęczyna pęknięć. Cały układ wydechowy leżał na jezdni.
Kierowca Mercedesa wysiadł i podszedł do Walencji sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Walencja bełkotała coś histerycznie na temat Billy’ego i katastrofy lotniczej, a potem nagle ruszyła i zawróciła w niedozwolonym miejscu, pozostawiając układ wydechowy na drodze. Kiedy zajechała pod klinikę, wszyscy podbiegli do okien zobaczyć, skąd ten hałas. Cadillac bez tłumika wydawał odgłos jak ciężki bombowiec ciągnący na skrzydłach i na modlitwie. Walencja wyłączyła silnik i opadła bezwładnie na kierownicę. Klakson trąbił bez przerwy. Z kliniki wybiegł lekarz z pielęgniarką, żeby zobaczyć, co się dzieje. Biedna Walencja straciła przytomność na skutek zatrucia spalinami. Była niebiańsko lazurowa.
Читать дальше