— Może.
— To zupełnie naturalne, że tego chcesz. Równie naturalne jak być idiotką.
— Potrafię zabić każdego.
— Każdego, kogo pragniesz zabić.
Słowa zawisły w powietrzu.
— Masz rację — powiedziała Patience. — Jak mogłabym go zabić, jeśli on sprawia, że go kocham?
— Widzisz? Nie możesz tego zrobić sama — powiedziała Sken. — Potrzebujesz Angela. Potrzebujesz geblingów, chociaż przyznaję, że są obrzydliwe. I ich pieszczoszka olbrzyma także. Być może nawet potrzebujesz mnie.
— Nawet ciebie — wyszeptała Patience.
— Teraz śpij. Jesteśmy wszyscy z tobą, znajdujesz się w centrum wydarzeń i my również. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby się rozwijać, kiedy to wszystko się skończy, a skalp twojego kochanka zawiśnie na kołku.
Patience spała. Nigdy potem nie wróciła do tej nocnej rozmowy, ale jej stosunki ze Sken zmieniły się od tego czasu. Kłóciły się jak zawsze, bo kobieta po prostu nie umiała inaczej obcować z ludźmi, coś się jednak zmieniło. Powstały między nimi jakby siostrzane więzi. Choć wydawało się, że byłyby bardzo dziwnymi siostrami, ale mimo wszystkich różnic, przyjaznymi sobie.
Rano cudaczna karawana wyruszyła znowu. Ale dzięki nocnej rozmowie Patience inaczej patrzyła teraz na swych towarzyszy. Zastanawiała się teraz: w jaki sposób mogę ich użyć, do czego ona mi się przyda, czy jego siła zrównoważy moją słabość? Wszyscy oni stanowili zagrożenie dla Patience, ale dla Nieglizdawca również. Szczególnie geblingi były dla niej tajemniczymi istotami. Im dłużej Patience się im przyglądała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że stworzenia te komunikowały się głównie bez użycia mowy, jakby jedno wyczuwało potrzeby drugiego. Zazdrościła im bliskości. Starała się nawet ich naśladować i podchodziła od czasu do czasu do Angela, gdy wydawało jej się, że czuje jego wezwanie. Czasami udawało jej się trafić. Częściej jednak intuicja zawodziła ją. Ona po prostu nie miała tego daru, który posiadały geblingi. Ich siła wywodziła się z tego świata. One były jak Nieglizdawiec. Należały do tej planety, ona była tu obca.
Wreszcie podróż lądem skończyła się. Znowu przed ich oczami pojawiła się rzeka, tym razem z pełnym zgiełku miastem na brzegu. Bez problemu znaleźli kupca na konie i powóz. Oczywiście tak blisko Spękanej Skały wszyscy kupujący byli geblingami. Patience, przebrana za zamożnego młodzieńca, zabrała ze sobą Willa na wypadek, gdyby ktoś chciał ją obrabować, sama zajęła się targowaniem ceny. Wprawdzie Ruin czy Reck mogliby dopomóc w transakcji, ale nie sądziła, by udało jej się wtedy uzyskać dobrą cenę. Geblingi miały zwyczaj dawania sobie wzajemnie prezentów, nie umiały zarabiać. Patience wiedziała, że skarbczyk Angela wystarczyłby, by kupić wiele łodzi, nie chciała jednak marnotrawić posiadanego majątku. Gdyby wydali wszystko, nie mieliby możliwości zdobycia pieniędzy.
Kiedy sprzedali powóz, Patience z uzyskaną kwotą w ręku — wciąż w przebraniu — zabrała Sken, żeby kupić łódź. To ona przecież wychowała się na wodzie. Kto lepiej niż Sken mógł ocenić, jaką żaglówką powinni płynąć w górę rzeki.
— Ta nie — powtarzała Sken raz za razem. Za mała, za głęboka, w kiepskim stanie, nie nadaje się do podróży w górę rzeki, ma za twardy ster — w każdej znajdowała jakiś feler.
— Jesteś zbyt wybredna — oświadczyła wreszcie Patience. — Przecież nie mamy zamiaru spędzić na niej reszty życia.
— Jeśli wybierzemy złą łódź — stwierdziła Sken — właśnie to nas czeka.
Kiedy szły tłocznym nabrzeżem, Patience zauważyła, że łodzie są kupowane lub wynajmowane tylko przez ludzi.
— Nasz powóz wziął gebling — powiedziała. — Czy one nie podróżują wodą?
— Nie mnie pytaj o geblingi — odparła Sken. — Mogę mieć tylko nadzieję, że tych dwoje nie popłynie z nami.
— Uratowały życie bardzo drogiego mi człowieka — sprzeciwiła się Patience.
— A jeśli już popłyną, to chciałabym wierzyć, że nie zapomną, kto jest kapitanem.
— Ja jestem kapitanem — oświadczyła Patience.
— Nie popłynę byle jaką łodzią, nikt przy zdrowych zmysłach by się tego nie podjął — odparła Sken. — Ty masz pieniądze, więc jesteś właścicielką. Ja wiem, jak żeglować, a to znaczy, że ja jestem kapitanem.
— Nadrzędną władzą?
— Niezupełnie.
— Tak? Więc kto stoi ponad kapitanem?
Sken nie zdążyła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Jakiś męski głos wtrącił z boku:
— Pilot.
Patience odwróciła się, ale nie zobaczyła nikogo, poza podskakującą małpą. W ten sposób zwierzę dęło w miech. Pęcherz powietrzny połączony był z rurą, która biegła do szklanego słoja, a tam łączyła się z tchawicą głowy. Jej oczy spoglądały przez górną pokrywę.
— Pilot? — zapytała Patience.
Sken nie zauważyła jeszcze, skąd pochodzi głos i potwierdziła:
— Tak, pilot. Ktoś, kto zna rzekę. Każda rzeka jest inna i zmienia się co roku. — Kiedy odwróciła się i zobaczyła, że rozmawia z głową w szklanym słoju, skrzywiła się.
— Nieżywy — prychnęła. — Ten nam wiele nie pomoże.
— Pływałem w górę i w dół Żurawią Wodą każdego dnia przez ostatnie dwieście lat — powiedziała głowa.
— Głowy nie potrafią nauczyć się niczego nowego — oświadczyła Patience. — Nie zwracają uwagi, co się wokół nich dzieje i zapominają zbyt szybko.
Małpa wciąż podskakiwała. To było irytujące.
— Ja zwracam uwagę na wszystko — powiedziała głowa pilota. — I znam rzekę. Niektórzy piloci traktują rzekę jak nieprzyjaciela, mocują się z nią przez cały czas. Inni uważają ją za boga, czczą ją, modlą się do niej lub ją przeklinają. Jeszcze inni używają jej jak dziwki, ale to ona bawi się z nimi. Są też i tacy, którym służy za kochankę, żonę, rodzinę; żyją i umierają dla niej. Ale dla mnie…
— Chodźmy stąd, paniczu — powiedziała Sken.
Ale Patience słuchała.
— Mnie Żurawia Woda niczego nie przypomina. Ta rzeka jest po prostu mną. Mam na imię River i ona jest moim ciałem, moimi ramionami, moimi nogami.
Małpa przestała pompować i zaczęła się iskać. Głowa uśmiechnęła się, ale szkło słoja zamieniło uśmiech w chytry grymas. Małpa złapała wesz, połknęła ją i wróciła do pracy. Powietrze znowu napełniło tchawicę pilota.
— Moja łódź jest porządna — powiedział River.
— Twoja łódź to przegniłe, stare czółno — stwierdziła Sken.
— Jeśli tak mówisz. Ty jesteś kapitanem, a jak będziesz miała dobrą łódź, wrócisz i wynajmiesz mnie jako pilota.
— Znajdziemy sobie żywego pilota — powiedziała Sken — ale dzięki za propozycję.
— W porządku, idźcie sobie, macie przecież nogi, możecie odejść, cóż to dla was.
Nad ich głowami zatoczył krąg sokół i wreszcie wylądował na małej platformie na topie masztu, gdzie był przyczepiony River. Ptak trzymał w szponach piszczącego szczura. Rozerwał mu brzuch, pożywił się wnętrznościami, których część wrzucił do słoja. W pojemniku zakotłowało się, kiedy szyjki i czerwie główne rzuciły się na jedzenie.
— Wybaczcie, ale nadeszła moja pora lunchu — powiedział River. — Jak widzicie, jestem całkiem samowystarczalny. Nie musicie mnie żywić, chociaż byłbym wdzięczny, gdybyście pilnowali, by mój słój zawsze był pełny Żurawiej Wody. A już byłoby bardzo miło z waszej strony, gdybyście od czasu do czasu go umyli. Małpa brudzi słój swymi odchodami.
— Gdzie jest twój właściciel? — zapytała Patience.
Читать дальше