— Chcesz, żebym umarł?
— Chcę, żebyś żył — rzekła Novinha. — Żył. Jako Peter. To wspaniały chłopak i ma przed sobą długie życie. Życzę mu jak najlepiej. Bądź nim teraz, Andrew. Zostaw za sobą starą wdowę. Spełniłeś swój obowiązek wobec mnie. I wiem, że mnie kochasz, tak samo jak ja kocham ciebie. Śmierć tego nie przekreśli.
Ender wierzył jej, rozważał, czy wierząc ma rację. Mówi szczerze? Jak może tak myśleć?! Mówi to, co myśli, że chcę usłyszeć? Ale to, co mówi, jest prawdą! Tam i z powrotem, raz za razem pytania rozbrzmiewały mu w głowie.
I zasnął.
Tak to odczuwał. Zaśnięcie.
Trzy kobiety przy łóżku zobaczyły, że zamyka oczy. Novinha westchnęła, myśląc, że zawiodła. Chciała wyjść, ale wtedy Plikt jęknęła i Novinha zawróciła. Enderowi wypadały włosy. Wyciągnęła dłoń, pragnęła je przygładzić, choć wiedziała, że lepiej nie budzić go, pozwolić mu odejść.
— Nie patrz na to — szepnęła Valentine.
Żadna nie wyszła. Patrzyły, nie dotykając, nie odzywając się… Skóra naciągnęła się na kościach i pękała wysuszona, Ender rozsypywał się w proch pod kołdrą, na poduszce, a potem nawet proch się rozpadał, aż był zbyt drobny, by mogły go widzieć. Nic nie zostało. Jakby nikogo nie było, z wyjątkiem martwych włosów.
Valentine pochyliła się i zmiotła je w stosik. Przez chwilę Novinha była wstrząśnięta. Potem zrozumiała: musieli przecież coś pochować. Musieli urządzić pogrzeb i złożyć do grobu to, co pozostało z Andrew Wiggina. Schyliła się, żeby pomóc. A kiedy Plikt także zebrała kilka samotnych włosów, Novinha nie odsunęła się, ale wzięła te włosy w dłonie, tak samo jak zebrane przez Valentine. Ender był wolny. Novinha go uwolniła. Powiedziała to, co musiała powiedzieć, by mógł odejść.
Czy Valentine miała rację? Czy ostateczny rezultat będzie dla niej inny niż dla kobiet, które także kochały i straciły? Potem się dowie. Ale teraz, dzisiaj, czuła jedynie mdlące brzemię żalu. Nie! — chciała zakrzyknąć. Nie, Ender, to nie była prawda, wciąż potrzebuję cię tutaj, czy to z poczucia obowiązku, czy z powodu przysięgi, wszystko jedno, bądź przy mnie, nikt nigdy nie kochał mnie jak ty i potrzebowałam tego, potrzebowałam ciebie, gdzie teraz jesteś, gdzie jesteś, kiedy ja tak bardzo cię kocham…
‹Odchodzi› oznajmiła Królowa Kopca.
‹Ale czy znajdzie drogę do innego ciała?› zapytał Człowiek. ‹Nie pozwól mu się zgubić !›
‹To już jego sprawa. Jego i Jane.›
‹Czy ona wie?›
‹Nieważne, gdzie się znajduje, nadal jest do niego dostrojona. Tak, wie. Już w tej chwili go szuka. Tak, już jest.›
* * *
Wyskoczyła z sieci, która tak łagodnie, tak delikatnie ją przyjęła. Wrócę, pomyślała, wrócę do was, ale nie zostanę długo. Krzywdzę was, kiedy jestem tu długo.
Przeskoczyła i znalazła się znowu przy tej znajomej aiúa, z którą od trzech tysięcy lat była spleciona. Wydawał się zagubiony, niespokojny. Tak: brakowało jednego z ciał. Tego starego. Dawnego, dobrze znanego kształtu. Ledwie się utrzymywał przy dwóch pozostałych. Nie miał korzenia ani kotwicy. W żadnym z nich nie czuł się u siebie. Był obcy we własnym ciele.
Zbliżyła się. Tym razem lepiej wiedziała, co robić. Tym razem podchodziła ostrożnie, nie brała niczego, co należało do niego. Nie próbowała odbierać własności. Tylko być blisko.
W swej niepewności rozpoznał ją. Wyrwany ze swego najstarszego domu, potrafił teraz zrozumieć, że tak, zna ją, zna od bardzo dawna. Zbliżył się do niej bez lęku. Tak, bliżej, bliżej.
Idź za mną.
Wskoczyła w ciało Valentine. Podążył za nią. Przemknęła przez nie, nie dotykając, nie smakując życia, było jego, on mógł go dotykać i smakować. Wyczuł jej kończyny, wargi i język. Otworzył oczy i spojrzał, myślał jej myśli, słyszał jej wspomnienia. Łzy w oczach, mokre policzki. Głęboka rana w sercu. Nie zniosę tego, pomyślał. To nie jest moje miejsce. Oni wszyscy chcą, żebym się wyniósł.
Ból szarpnął go i odepchnął. To miejsce było dla niego nieznośne.
Aiúa, która była kiedyś Jane, sięgnęła ostrożnie i dotknęła jednego punktu, pojedynczej komórki.
To go zaalarmowało, ale tylko na chwilę. Nie moje, pomyślał. Nie moje miejsce. Weź je sobie. Jest twoje, jeśli zechcesz.
Prowadziła go tu i tam w ciele, wciąż dotykając, opanowując je powoli, ale tym razem, zamiast z nią walczyć, oddawał je, rezygnował. Nie chcą mnie tutaj. Bierz je sobie. Baw się dobrze. Należy do ciebie. Nigdy nie było moje.
Czuła, jak ciało staje się nią coraz bardziej, komórki setkami, tysiącami przenosiły się od dawnego pana, który już ich nie chciał, do nowej władczyni, która je czciła. Poprzednio mówiła: „Jesteście moje”. Teraz krzyczała: „Należę do was!” A w końcu: „Jesteście mną”.
Zdumiewała ją zupełność tego ciała. Pojęła, że do tej chwili nigdy naprawdę nie była sobą. To, czym dysponowała przez wieki, było tylko instrumentem, nie jaźnią. Leżała wspomagana aparaturą, czekając na prawdziwe życie. Teraz przymierzała ramiona jak rękawy. Odkryła, że język i wargi poruszają się właśnie tak, jak powinny.
I wtedy, sącząc się w świadomość — kiedyś podzieloną między dziesiątki tysięcy myśli równocześnie — napłynęły wspomnienia, których nigdy jeszcze nie znała. Wspomnienia mowy ustami i oddechem. Wspomnienia widzenia oczami, słyszenia uszami. Wspomnienia spacerów i biegu.
A potem wspomnienia ludzi. Stała w tym pierwszym gwiazdolocie, patrzyła na pierwsze obrazy: Andrew Wiggin i jego twarz, kiedy ją zobaczył, kiedy spoglądał to na nią, to na…
Na Petera.
Ender.
Peter.
Zapomniała. Tak ją zajęła nowa jaźń, że zapomniała o zagubionej aiúa, która dała jej to wszystko. Gdzie on się podział?
Zginął, zginął. Nie ma go w drugim ciele, nigdzie go nie ma, jak mogła go zgubić? Od ilu sekund, minut, godzin go nie ma? Gdzie jest?
Wyskoczyła z ciała, z tej siebie, która nazywała się Val. Sondowała, szukała, ale nie mogła znaleźć.
Umarł. Straciłam go. Oddał mi to życie i nie mógł się już utrzymać, a ja zapomniałam i teraz go nie ma.
Wtedy przypomniała sobie, gdzie odszedł poprzednio. Kiedy ścigała go przez trzy ciała i kiedy w końcu odskoczył na chwilę, ten właśnie skok doprowadził ją do koronkowej sieci drzew. Oczywiście, zrobi to ponownie. Przejdzie w jedyne miejsce, do którego wcześniej trafił.
Podążyła za nim i rzeczywiście był, ale nie tam gdzie ona, nie wśród matczynych drzew ani nawet nie wśród ojcowskich. W ogóle nie wśród drzew. Nie, ruszył tam, gdzie ona wtedy nie chciała zaglądać, wzdłuż grubych jak liny splotów prowadzących do nich… Nie, nie do nich. Do niej. Królowej Kopca. Tej, której suchy kokon nosił ze sobą przez trzy tysiące lat, ze świata do świata, póki wreszcie nie znalazł dla niej domu. I teraz mogła odpłacić mu za ten dar, kiedy aiúa Jane szukała wzdłuż prowadzących ku niej splotów, tam go znalazła, niepewnego i zagubionego.
Poznał ją. Zadziwiające, że tak oderwany, jeszcze cokolwiek poznawał, ale ją poznał. I natychmiast podążył za nią. Tym razem nie poprowadziła go do ciała, które jej podarował, teraz należało do niej, nie: było nią. Powiodła go do innego ciała w innym miejscu.
Lecz on zachowywał się tak jak w tamtym, teraz jej ciele. Czuł się tu obco. Choć miliony aiúa tego ciała sięgały ku niemu, tęskniły za nim, pragnęły go, on cofał się przed nimi. Czyżby to, co zobaczył w tym drugim ciele, było dla niego tak straszne? Czy chodzi raczej o to, że to ciało jest Peterem, że dla niego reprezentuje wszystko, czego najbardziej się w sobie lęka? Nie chciał go wziąć. Było jego, ale nie chciał, nie mógł…
Читать дальше