— Dlaczego nie wyjaśniłeś tego dokładnie?
— Nie jestem wszechwiedny. Operuję danymi, które mi dajecie. Twoi fizycy, dowódco, uznali przechwycenie „Gabriela” za niemożliwe, bo żaden z obiektów sferomachii nie rozwijał ani dziesiętnej ciągu „Gabriela”. Miałem obiekcje, ale nie dowody. Tę niemożliwość wzięli z sufitu. Skądinąd trudno rzec, czy to źle, czy dobrze, że mój pociotek w „Gabrielu” okazał tak błyskotliwą pomysłowość. Gdyby dał się wziąć w sak, nie byłoby już mowy o kontakcie, lecz o rozstrzyganiu między odwrotem i sideralnym bojem z Kwintą, jako graczem tej samej mocy, co my. A jeśli wyprowadzić poza nawias ich sideralne uderzenie w „Hermesa”, to uciekalibyśmy pełną mocą przez gruzy walącej się sferomachii. To, co ją strzaska za pięćdziesiąt czy za sto lat, już by się zaczęło. Blok, oświecony siderologicznie przez „Gabriela”, nie czekałby, aż przeciwnik mu dorówna. Wyprzedziłby go uderzeniem.
— To spekulacje.
— Zapewne. Ale nie brane z sufitu. Przypuszczam, że ktoś chciał mieć Księżyc jako doświadczalny poligon. Nie wiedział jeszcze, że żaden plazmotron nie da mocy otwierającej przedział Holenbacha. A ktokolwiek przepędził go z Księżyca, nie miał dość sił, by tam osiąść na dobre. Ktoś dał szacha królowi. Król był niedorosłym infantem. Ale drugi blok też dał szacha. Nie wiem, jakiej figurze. Takiej, że powstał pat. Na Księżycu. A poza nim gra toczyła się dalej.
— Dlaczego przedtem nie przedstawiłeś tego w ten sposób?
— Skoro teraz nazwałeś mój wywód spekulacją, uznałbyś go przed lunoklazmem za majaki GODa. Czy życzysz sobie mojej wersji powszechnych dziejów Kwinty?
— Mów.
— Kluczem otwierającym tę historię w krytycznym rozdziale jest pierścień. Przy pełnym przyspieszeniu industrializacyjnym planeta niosła wiele państw, z potężnie wysforowaną, współpracującą czołówką. Doszło do wyjścia w Kosmos i do czerpania energii atomowej. Zarazem doszło do demograficznej eksplozji państw słabszych przemysłowo, a silniejszych tylko populacyjnie. Czołówka zdecydowała zwiększyć obszary zasiedlenia obniżeniem oceanicznego poziomu. Jedynym sposobem było miotanie wód w przestrzeń nadatmosferyczną. Nie znam użytej do tego techniki; znam te, które są niedostateczne. Wody w setkach mil sześciennych nie transportowali ani na statkach kosmicznych, ani wprost, systemem pomp i wyrzutni. Pierwszy wariant wymagał nieosiągalnych mas paliwa i transportowców. Drugi jest nieurzeczywistnialny, bo nim wyrzucane strumienie, a raczej odwrócone wodospady — więc wodowzloty — osiągną pierwszą prędkość kosmiczną, wyparują od tarcia atmosferycznego i wrócą w atmosferę.
Jest jednak sporo ziszczalnych metod. Wymienię jedną. Należy przebić atmosferę kanałami typu wyładowań piorunowych a w ślad za każdym piorunem — bijącym z oceanicznego brzegu w termosferę po synergicznej — strzela się parą wodną. Jest to bardzo uproszczony schemat. Można utworzyć w atmosferze swego rodzaju działa elektromagnetyczne, oczywiście bez luf, jako tunele biegnących centryfugalnie impulsów, rozpędzających ujonizowaną parę wodną. Można nadać wodzie dipolowe własności nietermicznie. Na Ziemi zajmował się taką hydroinżynierią niejaki Rahman. Wykazał, że można rozpędzić wodę tylko do pierwszej kosmicznej prędkości, przez co wokół planety zacznie powstawać lodowy pierścień, że ten pierścień nie będzie stabilny, toteż w następnej fazie należy go, już w próżni, przyspieszać, ażeby stał się centryfugą i rozleciał się z drugą kosmiczną prędkością w czasie dwudziestu do czterdziestu lat. W przeciwnym wypadku — osłabienia akceleracji próżniowej lub wstrzymania robót — więcej wody będzie wracało na planetę od tarcia z wierzchnimi gazami atmosfery, aniżeli w tym samym czasie wyrzucają miotacze w przestrzeń. Mniejsza o dalsze szczegóły. Dość, że już z „Eurydyki” skonstatowano powolny zanik pierścienia w jego okręgu przyplanetarnym i jego rozpłaszczanie się, więc tym samym poszerzanie zewnętrznego okolą.
Nie mogło to być korzystne dla nikogo na planecie. Wracające wody dają coś więcej niż oberwania chmur: dają pluwiał w pasie międzyzwrotnikowym, ze zmiennym skupieniem maksimum opadów pór roku, gdyż planeta jest nachylona osią obrotów względem ekliptyki dość podobnie jak Ziemia. Przeciętna roczna temperatura spadła o dwa stopnie Kelvina. Tarcza lodowa zacienia część dzienną planety i odbija światło słoneczne. Awaria techniczna, zawsze możliwa, zostałaby usunięta po pewnym czasie. Nic nie wskazuje jednak na ślad reperacji. Zawodność planetarnej inżynierii nie może być więc przyczyną zaniechania prac. Trzeba jej szukać gdzie indziej — w politycznym rozdarciu cywilizacji. O wyjściowych warunkach wiemy jedno: sprzyjały projektowi, który nie mógł być realizowany inaczej niż w globalnym zjednoczeniu sił, które się potem rozprzęgło. Epoka współpracy co najmniej w zakresie technologii trwała koło stu lat. Odchylenia rozmiaru dekady czy dwóch są dla kryzysowej fazy nieistotne. Co wywołało zejście ze wspólnej drogi? Lokalne wojny? Kryzysy ekonomiczne? Wątpliwe. Bieg spraw politycznych, jako niepodległy wstecznie rekonstrukcji od stanu zastanego, daje się uchwycić tylko w modelu zwanym łańcuchem Markowa. Jest to proces stochastyczny, krokowy, który zaciera własne ślady. Z tego, co dostrzegliby kosmiczni przybysze na Ziemi dwudziestego wieku, żadną miarą — bez sięgnięcia do kronik — nie mogliby retropolacją dojść wojen krzyżowych. Więc tę białą plamę wypełnię taką ewentualnością: rozrost mocarstw w czołówce był nierównomierny. Zarodek antagonizmu tlał zrazu przy współpracy. Zbrojne zdominowanie głównej siły na planecie było niemożliwe. Słabsi uczestniczyli w globalnym projekcie, a kooperacja przeszła z rzetelnej w pozorowaną.
Antagonizm ujawnił się — niekoniecznie wprost ani napaścią. Być może, bloków było więcej, trzy albo cztery, lecz dla minimum ergodycznego starczą dwa — przeciwstawne. Rozpoczął się wyścig zbrojeń. Spowodował najpierw rzucenie prac zmierzających do dyssypacji lodowego pierścienia w Kosmosie. Przeznaczone na to środki i moce zainwestowano w zbrojenie. Zarazem rozbicie obręczy lodowej tak, aby jej ruina nie przyniosła szkód mieszkańcom wszystkich kontynentów, przestało być opłacalne dla supermocarstwa, które dało główny wkład w ów projekt, ponieważ z pozytywnych wyników dalszej roboty korzystałby również przeciwnik. Przeciwnik rozumował i działał analogicznie. Odtąd żadna ze stron nie tknęła już pierścienia, choć obruszał się lodowymi lawinami na planetę, ale wciągnięci w pościgową spiralę zbrojeń nie mieli na to rady. Eskalacja wypchnęła ten wyścig w przestrzeń kosmiczną. Tak wyglądać mógł prolog i pierwszy akt. Przybyliśmy w środku następnego — i nie wiedząc o tym, daliśmy nurka w głąb wielowarstwowej sferomachii, z niewinnym Słońcem pośrodku.
— Powtarzam pytanie: dlaczego nie przedstawiłeś tej retrospekcji wcześniej? Okazji miałeś dość.
— Rozmaite wersje tego, co powiedziałem, krążą na pokładzie, wypowiadane prywatnie czy nieprywatnie, ale krążą. Żadnej nie można dowieść. Granice wyobraźni leżą daleko poza granicami teoriotwórczości.
Poszczególne fragmenty łamigłówki, jako dane, przybywały stopniowo. Dopóki było ich niewiele, można z nich było ułożyć bezlik składanek, wypełniając rozziewy i luki bezpodstawnym wymysłem. Jestem maszyną kombinatoryczną. Gdybym obruszył na was wszystkie warianty kombinatoryki, którą uprawiałem, musielibyście wysłuchiwać tygodniami wykładów, wypchanych zastrzeżeniami niepewnej wiarygodności. Ponadto otrzymywałem polecenia sprzeczne z twoimi rozkazami. Doktor Rotmont domagał się spinoskopii Kwinty. Wyjaśniłem mu, że prześwietlenie Kwinty całą dyspozycyjną mocą pokładowych agregatów nie da się ukryć i tym samym zredukuje szansę kontaktu. Ponieważ nastawał, wysłałem lekkie spinoskopy, zdolne do kamuflażu. O czym wiesz, dowódco. Rotmont żywił nadzieję, że dostrzeże to, czego w ten sposób nie można dostrzec. Nic nie zyskał, ale nie ja mu popsułem nadzieje. Spełniłem jego życzenia, ponieważ nie mogło to przynieść szkody. Hipotezy, nie brane za odskocznię realnych działań, mogą być fałszywe, ale nie zgubne.
Читать дальше