Zatrzymali się i odwrócili się w jego stronę. Jedni mieli wyczekujące, inni zaskoczone miny.
— Od kiedy wy, lunonauci, tak się rwiecie do roboty? Nie możecie zostać jeszcze parę minut? — Doug wyszczerzył zęby.
— Do diabła, szefie, jak chcesz, będziemy tu siedzieć cały dzień — ryknął ktoś z tyłu.
— Jak postawisz coś do picia — dodał inny.
— Doug nadal uśmiechał się szeroko.
— Żadnego picia. I zajmę wam tylko parę minut.
Ktoś jąknął teatralnie. Parę osób się roześmiało.
— Musicie wiedzieć — Doug powiódł wzrokiem po twarzach — że parę godzin temu proklamowaliśmy niepodległość Bazy Księżycowej. Musieliśmy to zrobić, żeby jako niepodległe państwo odmówić podpisania traktatu nanotech i kontynuować dotychczasowe prace.
— Chcesz powiedzieć, że teraz jesteśmy obywatelami Bazy Księżycowej? — zapytała jedna z kobiet.
— Muszę zrzec się obywatelstwa amerykańskiego? — zapytał ktoś z tłumu.
— Takie rzeczy zostaną rozstrzygnięte w negocjacjach z administracją USA i innymi rządami — odparł Doug. — Nie zamierzamy prosić was o rezygnację z dotychczasowego obywatelstwa, jeśli tego nic chcecie.
— A co z tymi żołnierzami?
— Powiemy im, że jesteśmy teraz niezależnym państwem i nie mają tu czego szukać.
— Jak zareagują?
— Zobaczymy.
— Nie postawiłbym na wynik nawet twojej dniówki!
Rozległy się śmiechy — nerwowe, pomyślał Doug. Popatrzył na matkę, nadal siedzącą przy stole, na którym stał. Ona się nie śmiała. Nawet się nie uśmiechnęła.
— Zajmiemy się żołnierzami, kiedy się tu zjawią — obiecał Doug. — Nie będą rwać się do walki. My też nie.
— Tak, ale oni mają broń, a my nie.
Na to Doug nie znalazł odpowiedzi.
Lądowanie minus 110 godzin 7 minut
Jeśli ktoś zauważył, że Claire Rossi i Nick O’Malley wyszli razem z Groty z jednakowo ponurymi minami, nikt nie zrobił z tego wielkiej sprawy.
Prawie wszyscy w Bazie Księżycowej wiedzieli, że Claire i Nick są parą. Ona, drobna brunetka o aparycji gwiazdki telewizyjnej i figurze przyprawiającej niektórych facetów o dreszcze, była szefową działu kadr Bazy. On, wielki, zwalisty, dobroduszny rudzielec, kierował ciągnikami z przytulnej kabiny teleoperatora w centrum kontroli.
Niefrasobliwy Nick do najszczęśliwszych chwil w życiu zaliczał tę, w której zobaczył Claire idącą korytarzem Bazy. Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała tym samym. Zaiskrzyło. Nick przestał oglądać się za innymi kobietami, a Claire myślała wyłącznie o nim. Jakby padł na nich czar.
Ale gdy powoli wychodzili z Groty, żadne się nie uśmiechało.
— Możemy utknąć tu na całe miesiące — powiedziała Claire, gdy przepychali się przez tłum, zmierzając do jej pokoju.
Nick był pochmurny, pogrążony w myślach.
— Mój kontrakt kończy się za trzy tygodnie. Co potem?
— Pewnie nie wrócimy na Ziemię, dopóki Doug i politycy nie dojdą do porozumienia.
— Tak, ale kto mi zapłaci, gdy mój kontrakt wygaśnie? Co wtedy?
Zdobyła się na uśmiech.
— Przecież nie chcemy się rozdzielać, prawda? Może będziesz musiał zostać, dopóki moja tura nie dobiegnie końca i wtedy razem wrócimy do domu.
Nick zobaczył, że uśmiecha się z przymusem.
— Nie wyglądasz na uszczęśliwioną taką perspektywą.
— Nie o to chodzi. Tylko… — umilkła.
— Co?
— Zaczekaj, aż wejdziemy do pokoju — powiedziała Claire z taką powagą, że Nick się zmartwił.
Gdy zamknęła drzwi, zapytał niemal z rozpaczą:
— O co chodzi? Coś złego?
— W zasadzie nie — odparła, siadając na brzegu koi.
— Tylko…?
— Jestem w ciąży.
Zamrugał.
— Będziesz miała dziecko? — Jego głos zabrzmiał o oktawę wyżej niż zwykle.
— Tak — przyznała niemal wstydliwie.
Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Gdy wreszcie w pclni zrozumiał znaczenie jej słów, uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Dziecko! Super! To cudownie!
Ale Claire pokręciła głową.
— Nie, jeśli nie będziemy mogli wydostać się z Bazy.
Lądowanie minus 109 godzin
Na pokładzie klipra rakietowego „Max Faget” kapitan Jagath Munasinghe łypał podejrzliwie na schemat wyświetlony na ekranie notebooka.
— I to jest centrum kontroli? Tutaj? — wskazał palcem.
— Zgadza się — powiedział Jack Kilifer. — Gdy zajmie pan to miejsce, cała Baza znajdzie się pod pańską kontrolą.
Munasinghe nosił mundur sił pokojowych ONZ: błękitny jak niebo, z białymi lamówkami przy mankietach i na przedzie bluzy, z kapitańskimi insygniami na kołnierzu i wąskimi baretkami na piersi pod identyfikatorem. Był lekkiej, niemal filigranowej budowy, a jego duże ciemne oczy wyrażały nieufność zawsze granicząca ze złością. Urodzony w Sri Lance, od dzieciństwa widział działania wojenne; do służby w siłach pokojowych wstąpił dopiero wtedy, gdy Sri Lanka zgodziła się na rozbrojenie po trzeciej w ciągu stulecia wojnie domowej, w której wyhodowany w laboratoriach wirus zabił dwa miliony mężczyzn, kobiet i dzieci.
Za nim siedziało czterdziestu doborowych żołnierzy. Żaden z nich nie był dotąd w kosmosie. Mimo tygodnia adaptacyjnego treningu autogenicznego i zapobiegającym mdłościom plasterkom za uszami, kilku żołnierzy wymiotowało okropnie podczas pierwszych godzin lotu w grawitacji zero. Kapitanowi nie bez trudu udało się zapanować nad piekącą żółcią, która podchodziła mu do gardła.
Siedzący obok Kłlifer miał na sobie standardowy cywilny kombinezon, szary jak łupek i pozbawiony jakichkolwiek dystynkcji czy ozdób, wyjąwszy identyfikator na lewej kieszeni na piersi. Był ponad dwadzieścia lat starszy od ciemnoskórego kapitana i niemal o głowę wyższy: chudy, z końską szczęką i kamienną twarzą. Kiedyś strzygł jasnobrązowe włosy niemal do samej skóry, ale gdy zaczął siwieć, zapuścił je i wiązał w kucyk, który teraz nieważko unosił się w powietrzu. Na widok kucyka kapitan odczuwał jeszcze większe mdłości.
— Czterdziestu ludzi do opanowania i utrzymania całej Bazy — mruknął nieszczęśliwie.
— Miejsce nie jest duże — powiedział Kilifer. — Jak już mówiłem, zajęcie centrum dowodzenia oznacza kontrolę nad powietrzem, wodą, ciepłem — nad wszystkim.
Munasinghe pokiwał głową, ale jego oczy zdradzały wątpliwości.
— Proszę spojrzeć — dodał Kilifer — wystarczy kilku ludzi w ośrodku kontroli środowiska, tutaj… — postukał paznokciem w ekran notebooka — kilku w fabryce wody, kilku w centrum kontroli. Reszta może patrolować tunele albo co tylko pan sobie życzy.
— Tam jest ponad dwa tysiące osób.
— I co z tego? Nie mają broni. To cywile. Nie wiedzieliby, jak walczyć, gdyby nawet chcieli.
— Jest pan absolutnie pewien, że nie mają żadnej broni?
Kilifer posłał mu paskudny uśmiech.
— Żadnej. Cholera, nie mają nawet noży do steków; najtwardszym jedzeniem, z jakim mają do czynienia, są sojowe burgery.
— Mimo to…
Kilifer warknął z irytacją:
— Spędziłem tam prawie dwadzieścia lat. Wiem, o czym mówię. To bułka z masłem, zapewniam. Spacerek. Cholera, w ciągu dziesięciu minut zostanie pan bohaterem.
Na twarzy kapitana nadal malowało się powątpiewanie, gdy przekręcił głowę, żeby popatrzeć na reporterkę siedzącą po drugiej stronie przejścia.
Lądowanie minus 108 godzin 57 minut
Edith Elgin myślała, że w drodze na Księżyc pogawędzi z kobietami wchodzącymi w skład oddziału sił pokojowych, ale gdy tylko wyłączono silniki, zrobiło jej się niedobrze. W stanie nieważkości nie czuła się na siłach, by rozmawiać czy choćby się uśmiechać. Poza tym większość kobiet prawie nie mówiła po angielsku; maleńkie flagi na naramiennikach wskazywały na pochodzenie z Pakistanu, Zambii i tym podobnych krajów.
Читать дальше