— Powiedziane, jak na prawdziwego Fremena przystało — rzekł Stilgar, zauważając chłodny uśmiech, jaki słowa jego wywołały na wargach Muad’Diba. — Nie zmienisz zdania, Muad’Dibie?
— Ta rezydencja jest symbolem — odparł Paul. — Mieszkał w niej Rabban. Zajmując tę siedzibę przypieczętuję swoje zwycięstwo w sposób zrozumiały dla wszystkich. Roześlij ludzi po budynku. Niczego nie dotykać. Upewnić się tylko, że Harkonnenowie nie pozostawili tu żadnych ludzi ani swoich zabawek.
— Jak każesz — powiedział Stilgar przesyconym niechęcią tonem, ale oddalił się posłusznie.
Do sali wpadli ludzie z łączności i zaczęli się rozkładać ze swoją aparaturą przy masywnym kominku. Gwardia fremeńska rozstawiła się dokoła sali wzmacniając ocalałych fedajkinów. Szemrali między sobą, krzyżowały się nieufne spojrzenia. Zbyt długo to miejsce było siedzibą wroga, aby przeszli do porządku nad swoją tu obecnością.
— Gurney, niech eskorta przyprowadzi moją matkę i Chani — powiedział Paul. — Czy Chani już wie o naszym synu?
— Wysłano wiadomość, mój panie.
— Czy wyprowadzają już stworzycieli z basenu?
— Tak, mój panie. Samum prawie ucichł.
— Jakie są rozmiary szkód wyrządzonych przez samum? — zapytał Paul.
— Tak jak szedł, przez lądowisko i składy przyprawy na równinie, poczynił rozległe szkody — odparł Gurney. — Samum i walki po równo.
— Mniemam, że pieniądze przywrócą wszystko — rzekł Paul.
— Z wyjątkiem poległych, mój panie — odparł Gurney z wymówką w głosie, jakby chciał powiedzieć: „Od kiedyż to Atryda martwi się o rzeczy, gdy w grę wchodzą ludzie?”
Lecz Paul potrafił skupić uwagę jedynie na oglądanych jasnowidzącym okiem szczelinach w ścianie czasu, która nadal zagradzała mu drogę. Z każdej szczeliny buchała dżihad szalejąca po korytarzach przyszłości. Z westchnieniem ruszył na drugą stronę sali, gdzie dojrzał krzesło pod ścianą. To krzesło stało kiedyś w jadalni i może siedział na nim nawet jego własny ojciec. Jednakże w tej chwili było wyłącznie przedmiotem pozwalającym ulżyć zmęczeniu i ukryć je przed ludźmi. Siadł obciągając burnus na nogach, poluzował kołnierz filtrfraka.
— Imperator zaszył się na dobre pod szczątkami swego statku — odezwał się Gurney.
— Trzymajcie go tam na razie — powiedział Paul. — Znaleźli już Harkonnenów?
— Ciągle sprawdzają poległych.
— Jaka odpowiedź ze statków w górze? — wskazał brodą ku sufitowi.
— Jeszcze milczą, mój panie.
Paul westchnął i opadł na oparcie krzesła. Po chwili powiedział:
— Sprowadź mi pojmanego sardaukara. Musimy przesłać wiadomość naszemu Imperatorowi. Czas omówić warunki.
— Tak jest mój panie.
Gurney oddalając się przekazał dłonią sygnał jednemu z fedajkinów, który zajął miejsce osobistej ochrony Paula.
— Gurney — wyszeptał Paul. — Jako że znów jesteśmy razem, muszę jeszcze usłyszeć od ciebie odpowiednią cytatę z okazji dzisiejszych wydarzeń.
Obejrzał się i zobaczył, że Gurney przełyka ślinę, że nagle zaciska posępnie szczęki.
— Jak sobie życzysz, mój panie — powiedział Gurney. Odchrząknął i przemówił chrapliwie:
— „I zwycięstwo dnia tego stało się żałobą wszystkim ludziom, jako że dnia tego doszła ich wieść o tym, jak król płakał po stracie syna”.
Paul zamknął oczy wyrzucając rozpacz ze swoich myśli, odkładając ją na później tak, jak kiedyś odłożył opłakiwanie ojca. Oddał teraz swoje myśli nagromadzonym tego dnia odkryciom — splątanym drogom przyszłości i potajemnej wizycie Alii w jego jaźni. Ze wszystkich zastosowań czaso-widzenia to było najdziwniejsze. „Rzuciłam wyzwanie przyszłości, by złożyć moje słowa tam, gdzie tylko ty je usłyszysz” — powiedziała wtedy Alia. — „Nawet ty tego nie potrafisz, mój bracie. To dla mnie interesująca zabawa. I… och, racja… zabiłam naszego dziadka, starego, obłąkanego barona. Bardzo mało cierpiał”.
Cisza. W swoim wyczuciu czasu widział, jak się wycofała.
— Muad’Dibie.
Paul otworzył oczy i ujrzał nad sobą czarnobrode oblicze Stilgara z nie wygasłym ogniem bitwy w ciemnych oczach.
— Znaleźliście ciało starego barona — rzekł Paul.
Oniemienie ogarnęło całą cielesną istotę Stilgara.
— Skąd możesz wiedzieć? — wyszeptał. — Dopiero co natknęliśmy się na zwłoki w tym ogromnym stosie metalu wzniesionym przez Imperatora.
Paul zignorował pytanie dostrzegając Gurneya wracającego w asyście dwóch Fremenów, którzy przytrzymywali wziętego do niewoli sardaukara.
— Oto jeden z nich, mój panie — powiedział Gurney. Gestem nakazał strażnikom zatrzymać jeńca pięć kroków przed Paulem.
Szkliste oczy sardaukara wyrażały szok. Paul dostrzegł siną pręgę biegnącą od grzbietu jego nosa do kącika ust. Należał do kasty sardaukarów o jasnych włosach i ostrych rysach, które to cechy wydawały się iść u nich w parze z szarżą, chociaż na jego poszarpanym mundurze nie było żadnych insygniów prócz złotych guzików z imperialnym herbem i wystrzępionych lampasów na spodniach.
— Myślę, że ten typ jest oficerem, mój panie — powiedział Gurney.
Paul kiwnął głową.
— Jestem książę Paul Atryda. Czy to dla ciebie jasne, człowieku?
Sardaukar wpatrywał się w niego bez drgnienia.
— Gadaj — powiedział Paul — bo zginie twój Imperator.
Mężczyzna zamrugał, przełknął ślinę.
— Kto ja jestem? — zapytał Paul.
— Ty jesteś książę Paul Atryda — powiedział zduszonym głosem mężczyzna.
Zanadto uległy wydał się Paulowi, lecz z drugiej strony sardaukarzy nie zostali przygotowani na takie jak dzisiejsze wydarzenia. Znali tylko smak zwycięstwa, co mogło stanowić — uświadomił sobie Paul — słabość samą w sobie. Odłożył tę myśl na później, by ją uwzględnić we własnym programie szkoleniowym.
— Chcę, abyś przekazał ode mnie wiadomość Imperatorowi — rzekł Paul. I ubrał swoją wypowiedź w słowa starożytnej formuły: — Ja, książę wysokiego rodu, krewniak imperialny, daję zgodnie z konwencją moje słowo jako rękojmię. Jeśli Imperator i jego ludzie złożą broń i przybędą tu do mnie, ręczę za ich życie swoim własnym. — Uniósł lewą dłoń, aby sardaukar widział książęcy sygnet. — Przysięgam na to.
Mężczyzna zwilżył językiem wargi, zerkając na Gurneya.
— Tak — rzekł Paul. — Któż jak nie Atryda mógłby cieszyć się hołdem Gurneya Hallecka?
— Zaniosę wiadomość — powiedział sardaukar.
— Zaprowadź go na nasze wysunięte stanowisko dowodzenia i wypraw — nakazał Paul.
— Tak jest, mój panie — Gurney skinął na eskortę i powiódł ich za sobą.
Paul odwrócił się do Stilgara.
— Przybyła Chani i twoja matka — powiedział Stilgar. — Chani prosiła, by ją na trochę zostawić samą z jej rozpaczą. Matka Wielebna spędzą chwile w magicznym pokoju, nie wiem po co.
— Moja matka cierpi z tęsknoty za planetą, której może nigdy nie zobaczy — powiedział Paul. — Na której woda pada z niebios, a rośliny wschodzą tak bujnie, że nie można między nimi przejść.
— Woda z niebios — szepnął Stilgar.
W tym momencie Paul ujrzał, jakiej Stilgar uległ przemianie — z fremeńskiego naiba w istotę oddaną Lisanowi al-Gaibowi, w zwierciadło czci i pokory. To było pomniejszenie człowieka i Paul wyczuwał w tym widmowy wicher dżihad. Zobaczyłem, jak przyjaciel staje się wyznawcą — pomyślał. W przystępie osamotnienia rozejrzał się po sali, dostrzegając, jak akuratna i paradna zrobiła się gwardia w jego obecności. Wychwycił subtelną, chełpliwą rywalizację między nimi, nadzieję każdego, że Muad’Dib go zauważy. Muad’Dib, od którego wszelka łaska spływa — pomyślał i była to najbardziej gorzka myśl w jego życiu. Oni przeczuwają, że muszę sięgnąć po tron — przyszło mu do głowy. Ale nie wiedzą, że robię to, aby zapobiec dżihad.
Читать дальше