— No, co powiesz, człowieku z Tratwy? — Górnik wysunął język. Powoli, z rozwagą podniósł lewą stopę kilkanaście centymetrów nad grunt i nagłym ruchem wypchnął ją do przodu. To samo uczynił prawą nogą i niby gigantyczne, groteskowe dziecko spacerował po powierzchni gwiazdy.
Rees obserwował go, nie potrafiąc wydusić z siebie ani słowa. Roch poczuł się usatysfakcjonowany. Chwycił krzesło i usiadł na nim. Wyczyn najwyraźniej wprawił go w dobry nastrój. Spojrzał na Reesa wyzywająco.
— No chodź, gnoju z Tratwy, trzeba się zabrać do roboty.
— Obrócił swoje krzesło i zaprowadził Reesa do wnętrza gwiazdy.
Większość prac uczeni wykonywali w środku gwiezdnej kopalni. Za jakieś urojone wykroczenie Roch już dawno temu kazał pracować im na dwie zmiany. Mieli prawo do godziny odpoczynku między zmianami, nawet Roch im jej nie odmawiał, i właśnie podczas takiej przerwy Rees natknął się na Cipse’a.
Siedzieli przez chwilę pogrążeni w milczeniu. Znajdowali się w jednej z większych komór porowatego jądra. Lampy umieszczone na jej dachu przypominały uwięzione gwiazdy, ich światło omiatało zwały obrobionego metalu i zarysy kretów.
Nawigator wyglądał na swoim wózku jak góra tłuszczu. Drobne rysy i krótkie, słabe kończyny wydawały się zaledwie dodatkami do jego rozgniecionego cielska. Rees pomógł mu unieść do ust naczynie z wodą. Napój ciekł po brodzie i resztkach kombinezonu nawigatora, krople kapały na żelazną podłogę. Cipse uśmiechnął się niezdarnie.
— Przepraszam — wycharczał.
— Nie przejmuj się. — Rees pokręcił głową.
— Wiesz — odezwał się Cipse po dłuższej chwili — warunki fizyczne na dole są fatalne, ale najtrudniejsza do zniesienia jest sama nuda.
— Właściwie nigdy nie było tu zbyt wiele roboty oprócz nadzorowania kretów — potwierdził Rees. — Przeważnie podejmują decyzję samodzielnie i tylko czasem potrzebna jest interwencja człowieka. Szczerze mówiąc, do pilnowania całego jądra wystarczyłby jeden albo dwóch doświadczonych górników. Jest nas tutaj za dużo. Przydzielając nam robotę na dole, Roch po prostu chce nam trochę dokuczyć.
— Nie tak znowu trochę — zaprzeczył Cipse. Oddychał ciężko, robił częste pauzy między słowami. — Niepokoi mnie… stan zdrowia części ludzi. Podejrzewam…
podejrzewam, że bylibyśmy bardziej przydatni w innej roli.
— Oczywiście, ale spróbuj o tym powiedzieć Rochowi. — Rees skrzywił się.
— Wiesz, Rees, nie chciałbym, żeby moje słowa zabrzmiały obraźliwie, ale przecież masz z nimi znacznie więcej… wspólnego niż cała nasza reszta. — Zakaszlał i kurczowo zacisnął ręce na klatce piersiowej. — Ostatecznie jesteś jednym z nich. Czy nie możesz…
wytłumaczyć im?
— Cipse, pamiętaj, że ja stąd uciekłem — zaśmiał się Rees. — Nienawidzą mnie bardziej niż was. Jestem jednak pewien, że sytuacja się poprawi. Górnicy nie są barbarzyńcami. Są tylko wściekli. Musimy być cierpliwi. — Cipse milczał. Jego oddech stał się płytszy. Rees przypatrywał się nawigatorowi w nikłym świetle. Okrągła twarz Cipse’a była blada i mokra od potu. — Mówisz, że niepokoi cię stan zdrowia innych, nawigatorze, ale co się dzieje z tobą?
— Nie mogę powiedzieć, żebym się czuł wspaniale — wysapał i zaczął masować klatkę piersiową. — Naturalnie, już sam fakt, że przebywamy w tak silnym polu grawitacyjnym, straszliwe nadweręża serca. Zdaje się, że istoty ludzkie nie są przystosowane do życia w takich warunkach.
— Jak się czujesz? Boli cię jakiś narząd?
— Nie zawracaj głowy, chłopcze — odburknął Cipse, pokazując odrobinę dawnej drażliwości. — Nic mi nie jest. Przecież wiesz, że jestem tu najstarszy rangą.
Naukowcy…
polegają na mnie… — nie dokończył zdania, gdyż zaniósł się kaszlem.
— Przepraszam — powiedział troskliwie Rees. — Oczywiście, ty możesz najlepiej to ocenić, ale skoro twój stan zdrowia jest tak istotny dla naszego morale, pozwól, że ci pomogę przynajmniej podczas tej szychty. Po prostu zostań tutaj; myślę, że zdołam wykonać robotę za nas dwóch. Potrafię zająć uwagę Rocha. Obawiam się, że za nic w świecie nie wypuści cię z gwiazdy przed końcem szychty, ale może jeśli będziesz cicho siedział, uda ci się nawet przespać.
— Tak. Chyba dobrze byłoby się przespać. — Cipse rozważył propozycję. Zamknął oczy.
— Być może tak będzie najlepiej. Dziękuję, Rees.
— Nie, nie wiem, co mu dolega — powiedział Rees. — To ty jesteś po biotreningu, Grye.
Kiedy przyszła pora, żeby wyjść na powierzchnię, ledwo się obudził. Chyba jego serce nie wytrzymuje grawitacji na dole, ale co ja mogę wiedzieć? — Cipse leżał luźno przywiązany do siennika.
— Nie mam pojęcia. Naprawdę nie mam pojęcia — powtarzał Grye, krążąc przy nawigatorze, i wciąż bezradnie rozkładał ręce.
Uczeni niespokojnie kręcili się. Mała kabina, do której wszyscy zostali przydzieleni, przypominała klatkę wypełnioną strachem i poczuciem niemocy.
— Pomyślcie trochę — powiedział Rees, wyprowadzony z równowagi. — Co by zrobił Hollerbach w takiej sytuacji?
— Ośmielę się zauważyć, że Hollerbacha tutaj nie ma. — Grye groźnie spojrzał na Reesa.
— Przypominam też, że na Tratwie mieliśmy dostęp do dystrybutorów z najlepszymi lekarstwami oraz rejestrów medycznych Statku. Tutaj nie mamy niczego, nawet pełnych racji żywnościowych…
— Niczego oprócz nas samych! — warknął Rees. Naukowcy spojrzeli na niego z wyrzutem. — Przepraszam — westchnął Rees. — Posłuchaj, Grye, nie jestem w stanie nic zaproponować. Przez wszystkie te lata pracy w archiwach musieliście się czegoś nauczyć. Po prostu zróbcie to, co uznacie za najlepsze.
Grye nachmurzył się i przez dłuższą chwilę obserwował leżącego nawigatora, a potem poluźnił mu ubranie.
Rees wypełnił już swoje obowiązki i zaczynała go męczyć klaustrofobia, toteż szybko opuścił kabinę.
Poszedł na kraniec Pasa. Spotkał kilku ludzi. Zbliżała się połowa szychty, zatem ludność Pasa przeważnie pracowała albo przebywała w swoich kabinach. Rees głęboko oddychał i ze smutkiem patrzył na dobrze znajome elementy małej kolonii:
zniszczone kabiny, ściany uszkodzone przez pokolenia przechodniów, otwarte wyloty dysz na dachach.
Wiatr przyniósł ze sobą lekką woń drzewa. Rees zadarł głowę. Na tle nieba zobaczył ciasno sformowaną flotyllę drzew, które sprowadziły go tutaj z Tratwy. Między nimi nadal tkwiła maszyna dostawcza. Elegancja drzew, delikatny zapach listowia, postacie poruszające się po konarach, wyglądało to jak powietrzny spektakl. Ten piękny widok boleśnie uświadomił Reesowi, ile wspaniałych rzeczy utracił, powróciwszy tutaj.
Obrót Pasa sprawił, że formacja drzew zniknęła za linią horyzontu. Rees odwrócił się.
Udał się do baru „U Kwatermistrza”. Zapachniał zwietrzały alkohol. Rees pod wpływem impulsu wszedł do ponurego wnętrza lokalu. Może kilka haustów czegoś mocniejszego poprawi mu nastrój, może odpręży się i wreszcie zazna tak potrzebnego snu.
Barman, Jame, akurat płukał okrągłe czasze w brudnej wodzie.
— Już ci mówiłem, że tutaj nie obsługuje się gówna z Tratwy — warknął.
Rees uśmiechnął się, nie chcąc okazać gniewu. Rozejrzał się po barze. Jedynym klientem był niski człowiek z okazałą blizną po oparzeniu, pokrywającą całe przedramię.
— Wygląda na to, że nie obsługuje się tutaj nikogo — odciął się Rees.
— Nic nie wiesz? — Jame chrząknął. — Podczas tej szychty wreszcie mają rozładować maszynę dostawczą. Poszli tam wszyscy zdatni do roboty. Widzisz, pracują, nie tak jak ty, niedołężny gnoju z Tratwy…
Читать дальше