Takver zapowiedziała, że ma zamiar odejść ze szpitala w Chakar, została jednak, póki nie znaleziono na jej miejsce w laboratorium zastępstwa. Pracowała po osiem godzin dziennie — w trzecim kwartale roku 168 wiele osób pracowało nadal na w przedłużonych zmianach okresu klęski, bo choć susza skończyła się zimą 167, gospodarce daleko było do stanu normalności. Hasło: „Dużo pracuj, mało jedz” nadal pozostawało wytyczną wykwalifikowanych pracowników; racje żywnościowe rekompensowały już wszakże dzienny wydatek energii, co jeszcze rok, dwa lata temu nie było bynajmniej regułą.
Szevek przez pewien czas nie zajmował się na dobrą sprawę niczym. Nie uważał się za chorego; po czterech latach głodu tak wszyscy przywykli do skutków trudów i niedożywienia, że uznawali je za coś normalnego. Cierpiał na „kaszel pyliczy” (przypadłość endemiczną wśród wspólnot południowych pustyń), chroniczne zapalenie oskrzeli (podobne do pylicy krzemowej), a także na inne górnicze choroby, ale i one były czymś, co w tamtych regionach uważano za rzeczy zwyczajne. Cieszył się po prostu tym, że gdy nie chce mu się nic robić, niczego robić nie musi.
Przez parę dni dzielił pokój z Szerut — oboje spali do późnego popołudnia — potem ta cicha czterdziestoletnia kobieta przeprowadziła się do innej pracownicy na nocną zmianę i przez następne cztery dekady, jakie spędzili w Chakar, on i Takver mieli pokój wyłącznie dla siebie. Gdy ona była w pracy, on spał, wałęsał się po polach lub po suchych, nagich wzgórzach za miastem. Późnym popołudniem przechodził w powrotnej drodze koło ośrodka kształceniowego i przyglądał się Sadik i jej towarzyszom na placu zabaw, bądź też angażował się (co dorośli nieraz czynili) w któreś z dziecięcych zajęć — dołączał do grupy zwariowanych siedmioletnich stolarzy lub do dwójki poważnych dwunastoletnich geometrów, którzy napotkali na trudności w triangulacji. Potem wracali z Sadik do pokoju; później wychodzili na spotkanie wracającej z pracy Takver i szli razem do łaźni, a następnie do jadłodajni. W godzinę lub dwie po kolacji odprowadzali dziewczynkę do noclegowni i wracali do siebie. Dni upływały w niezmąconym spokoju, opromienione jesiennym słońcem, spowite w cisze wzgórz.
Dla Szeveka był to czas poza czasem, czas poza nurtem czasu — nierzeczywisty, niezniszczalny, zaczarowany. On i Takver rozmawiali nieraz do późna w nocy; to znów kładli się do łóżka zaraz po zapadnięciu ciemności i przesypiali jedenaście, dwanaście godzin w głębokiej, krystalicznej ciszy górskiej nocy.
Przywiózł ze sobą bagaż: mały, zniszczony kuferek z płyty pilśniowej, na którym czarnym atramentem wypisane było dużymi literami jego imię. Wszyscy Anarresyjczycy podróżowali z takimi kuferkami z pomarańczowej płyty pilśniowej, okrutnie porysowanymi i powgniatanymi; nosili w nich papiery, pamiątki, zapasową parę butów. Walizka Szeveka mieściła nową koszulę, którą pobrał, przejeżdżając przez Abbenay, kilka książek, nieco papierzysk oraz dziwny przedmiot, który zdawał się składać — dopóki spoczywał na dnie walizki — z wielu płaskich, drucianych pętli i paru szklanych paciorków. Drugiego wieczoru po przyjeździe Szevek z tajemniczą miną pokazał go córce.
— To jest naszyjnik — orzekła mała z zachwytem.
Mieszkańcy małych miasteczek nosili sporo biżuterii. W wyrafinowanym Abbenay — gdzie panowało silniejsze napięcie między zasadą nieposiadania a chętką przyozdabiania się — pierścionek czy spinka wyznaczały granicę dobrego smaku. Gdzie indziej jednak nie przejmowano się zupełnie tym głębokim związkiem, jaki zachodzi między estetyką a zbytkiem; ludzie stroili się bezwstydnie. W większości okręgów — trudząc się dla sławy i miłości ludzkiej — działał zawodowy jubiler, istniały również pracownie rzemieślnicze, gdzie można było zaspokajać zachcianki gustu przy pomocy dostępnych tam niewyszukanych materiałów — miedzi, srebra, paciorków, spineli, granatów i żółtych diamentów z Południowyżu. Sadik nie miała okazji oglądać zbyt wielu błyszczących, delikatnych cacek, widywała jednak naszyjniki, toteż naszyjnika dopatrzyła się w drucianych kręgach.
— Nie, spójrz — rzekł ojciec i uroczyście, wprawnie podniósł tajemniczy przedmiot za łączącą kilka drucianych zwojów nitkę.
Zwisnąwszy u jego dłoni, przedmiot ożył — pętle poczęły obracać się swobodnie, zakreślając jedna wewnątrz drugiej powietrzne sfery, szklane paciorki rozbłysły odblaskiem lampy.
— Ach, jakie to śliczne! — zawołało dziecko. — Co to jest?
— Wiesza się to u sufitu. Znajdzie się tu jakiś gwóźdź? Przyniosę później z Zaopatrzenia, na razie wystarczy haczyk na palta. Czy wiesz, kto to zrobił, Sadik?
— Nie. Ty.
— Ona. Matka. Ona to zrobiła. — Odwrócił się do Takver. — To moje ulubione, to które wisiało nad biurkiem. Inne oddałem Bedapowi. Ani myślałem zostawiać je tej starej — jakże jej było? Mamie Zazdrośnicy z głębi korytarza.
— A, Bunub! Lata już jak o niej nie myślałam!
Takver roześmiała się drżącym śmiechem. Przyglądała się mobilowi, jakby się go bała. Sadik wpatrywała się w lekką konstrukcję, w cichych obrotach poszukującą stanu równowagi.
— Chciałabym — powiedziała na koniec ostrożnie — powiesić sobie to na jedną noc nad łóżeczkiem w noclegowni.
— Zrobię ci takie samo, kochanie. Na wszystkie noce.
— Ty naprawdę umiesz to robić, Takver?
— No cóż, kiedyś umiałam. Myślę, że będę mogła zrobić ci coś podobnego. — W oczach Takver stanęły już jawnie łzy.
Szevek objął ją ramieniem. Wciąż byli oboje na granicy płaczu, ogromnie napięci. Sadik przyglądała się przez chwilę przytulonym rodzicom spokojnym, bacznym spojrzeniem, po czym odwróciła się, by obserwować Zajęcie Nie Zamieszkanej Przestrzeni.
Wieczorami, gdy zostawali we dwoje, córka stawała się często tematem ich rozmów. Takver — nie mając kogo obdarzać czułością — była nieco przesadnie zajęta dzieckiem. Macierzyńskie ambicje i niepokoje przyćmiły jej zdrowy rozsądek. Nie było to jej przyrodzone; ani współzawodnictwo, ani opiekuńczość nie miały dla Anarresyjczyków większego powabu. Była więc rada, mogąc wyżalić się, pozbyć trosk, co umożliwiała jej obecność Szeveka. Podczas ich pierwszych po rozłące nocy to ona głównie mówiła, on zaś słuchał — jak mógłby słuchać muzyki lub szmeru płynącej wody — nie usiłując odpowiadać. Od czterech lat odzywał się niewiele, odwykł od rozmów. Dopiero Takver — jak to zwykle bywało — uwolniła go od tego milczenia. Później to on przeważnie mówił, przywiązując jednak zawsze wagę do jej odpowiedzi.
— Pamiętasz Tirina? — zapytał pewnej nocy.
Było zimno; nastała zima i pokój — położony najdalej od domicylowej kotłowni — nigdy się nie nagrzewał, nawet przy otwartej na całą szerokość przepustnicy. Ściągnęli więc pościel z obu tapczanów i opatulili się w nią oboje na łóżku bliższym nawiewnika ciepła. Szevek miał na sobie starą, do reszty spraną koszulę, żeby mu było ciepło, gdyż lubił w łóżku siedzieć. Takver, całkiem naga, wsunęła się pod koce aż po czubek nosa.
— Co się stało z tym pomarańczowym kocem? — spytała.
— Co za posiadaczka! Zostawiłem go.
— Mamie Zazdrośnicy? Jaka szkoda. Nie jestem posiadaczką.
Jestem po prostu sentymentalna. To był pierwszy koc, pod jakim spaliśmy.
— Wcale nie. Musieliśmy się czymś przecież przykrywać w górach Ne Theras.
— Jeśli nawet, już tego nie pamiętam — roześmiała się. — O kogo to pytałeś?
Читать дальше