Ruf uśmiechnął się i wyciągnął na powitanie rękę. Nie mówił zbyt wiele, jeśli mu tego nie kazano.
— Nie zamierzam owijać niczego w bawełnę, Ruf. Chce powiedzieć, że mamy zamiar nakręcić najbardziej rewelacyjny film świata. W czasie naszych dyskusji na temat obsady głównej roli padło twoje nazwisko, a ja potwierdziłem z całym przekonaniem, że jeśli mamy kręcić film o Wikingach, to Ruf Hawk jest najbardziej skandynawskim Wikingiem, jakiego można sobie wyobrazić.
Ruf nie przejawiał najmniejszych oznak podniecenia ani nawet cienia zainteresowania tymi rewelacjami.
— Słyszałeś o Wikingach, nieprawdaż, Ruf?
Ruf uśmiechnął się nieznacznie.
— Pamiętasz — ciągnął Barney — wysocy faceci z wielkimi toporami, rogami na hełmach, zawsze żeglujący dokądś łodziami z wyrzeźbionymi głowami smoków na dziobach…
— O tak, oczywiście — przyciągnęło to w końcu uwagę Rufa — słyszałem o Wikingach. Nigdy nie grałem Wikinga.
— Ale w głębi serca zawsze o tym marzyłeś, Ruf. Nie mogło być inaczej. To rola stworzona dla ciebie, rola, w której będziesz mógł pogrążyć się bez reszty, rola, która sprawi, że na ekranie będziesz wspaniały!
Grube brwi Rufa zeszły się z wolna. Na czole gwiazdora pojawiły się zmarszczka. — Zawsze jestem wspaniały.
— Oczywiście, Ruf. Dlatego mamy cię tutaj. Nie jesteś nigdzie zaangażowany, żadnych innych ról, nieprawdaż?
Ruf zamyślił się, w związku z czym zmarszczka na jego czole pogłębiła się znacznie. — Mam grać w filmie. Zaczynamy pod koniec przyszłego tygodnia. Coś o Atlantydzie. L.M. wyjrzał zza scenariusza i popatrzył na Rufa z dezaprobatą.
— Tak myślałem. Poproś do mnie swojego impresario. Poszukamy kogoś innego.
— L.M. — poprosił Barney. — Niech pan czyta scenariusz, delektuje się nim, a ja porozmawiam z Rufem. Zapomniał pan, że film będzie gotów w poniedziałek, co da Rufowi trzy dni na odpoczynek, zanim zacznie z tą Atlantydą.
— Cieszę się, że wspomniałeś o scenariuszu. Jest w nim sporo błędów. Poważnych błędów.
— Jak pan może tak mówić — przeczytał pan zaledwie dziesięć stron. Proszę przeczytać jeszcze trochę, a potem podyskutujemy na ten temat. Autor właśnie na nas czeka. Wszelkich zmian, o ile rzeczywiście będą potrzebne, może dokonać od ręki.
Barney ponownie zwrócił się do Rufa.
— Powinieneś postąpić zgodnie z własnym sumieniem i zagrać tego Wikinga. Jesteśmy w posiadaniu rewelacyjnie nowych środków technicznych. Przy ich pomocy jedziemy w plener, kręcimy i chociaż wracamy po paru dniach, dostajesz tyle forsy co za normalny, pełnometrażowy film.
— Myślę, że zrobisz lepiej rozmawiając o tym z moim impresario. Nie wypowiadam się ani słowem w sprawach finansowych.
— Oto właściwie podejście, Ruf. Po to są agenci. Ja też nie załatwiam niczego w inny sposób.
— To zupełnie nie gra! — powiedział L.M. głosem wyroczni. — Po Charleyu Changu spodziewałem się czegoś lepszego. Początek jest zupełnie do niczego.
— Już proszę Charleya, L.M. Przejrzymy tekst, znajdziemy błędy i od razu je usuniemy.
Barney spojrzał na zegarek. Była ósma wieczorem. A wiec: przetrzymać agenta tego zwału miecha. I uratować scenariusz, nawet kosztem częściowych przeróbek. I wysłać Charleya z powrotem na Catalinę, by tych zmian dokonał. I znaleźć aktorów do ról drugorzędnych. I skompletować, co do najmniejszego drobiazgu, wszystko, co może się przydać w czasie kilku miesięcy zdjęć. I znaleźć kompletną ekipę i wysłać ją w przeszłość. I wreszcie nakręcić film w jedenastym stuleciu, co, samo przez się, nastręczyć może wiele interesujących problemów. Skończyć to wszystko i zmontować film do poniedziałku rano. Teraz jest czwartek, ósma wieczorem. Kupa czasu. Oczywiście, że kupa czasu.
Dlaczego więc tak się poci?
— Dokonanie tego wszystkiego w niecałe cztery dni to istny cud logistyki, panie Hendrickson — powiedziała z zachwytem Betty, gdy przechodzili obok długiej kolumny ciężarówek i przyczep, rozciągniętej wzdłuż betonowego podjazdu, wiodącego do studio dźwiękowego B.
Nazwałbym to inaczej — odparł Barney — ale w obecności kobiet zwykłem wyrażać się powściągliwie. Co z ludźmi?
— Wszystko gra. Każdy z departamentów dostarczył kompletne i podpisane listy obecności. Zrobili to wszystko fantastycznie!
— Dobrze, ale w takim razie gdzie się oni wszyscy podzieli?
Minęli już większość pojazdów i Barney uświadomił sobie, że jeśli nie liczyć kilku kierowców, nie zauważył prawie nikogo.
To się stało wtedy, gdy poszedł pan załatwiać taśmę filmową. Wszyscy siedzieliśmy tu… nie mogliśmy się nigdzie ruszyć … no i wie pan jak to bywa… jedno pociąga za sobą drugie…
— Nie, nie wiem. Co pociąga za sobą co?
— To naprawdę było urocze! Strasznie nam pana brakowało. Charley Chang zamówił w bufecie dwie skrzynki piwa. Twierdził, że nie miał tego płynu w ustach od roku. Ktoś inny zaordynował drinki i sandwicze i zanim ktokolwiek zauważył, zaczął się ubaw na sto dwa. Trwało to do późna w nocy. Myślę, że wszyscy są kompletnie wypluci i śpią gdzieś w przyczepach.
— Jesteś pewna? Liczył ich ktoś?
— Strażnicy nie pili i stanowczo twierdzą, że nikt stąd nie wyszedł, wiec chyba wszystko jest w porządku.
Barney spojrzał na rząd pogrążonych w głębokim milczeniu pojazdów i wzruszył ramionami.
— No cóż, myślę, że na razie to wystarczy. Po przybyciu na miejsce urządzimy apel i ewentualnie wyślemy kogoś z powrotem po tych, którzy gdzieś się zawieruszyli. Reszta niech śpi w czasie podróży to będzie najlepsze wyjście. Ty też się trochę prześpij. Dobrze to ci zrobi, byłaś na nogach całą noc.
— Dziękuje, bosmanie. Gdyby mnie pan potrzebował — jestem w przyczepie numer dwanaście.
Zza uchylonych drzwi studio dobiegały odgłosy gorączkowej krzątaniny. Ekipa ciesielska kończyła właśnie montaż ostatnich elementów platformy czasu. Barney zatrzymał się tuż przy wejściu i zapalił papierosa. Starał się wzbudzić w sobie choć cień entuzjazmu do tej tandetnie skleconej konstrukcji, która miała przenieść całe to towarzystwo na Orkneye.
Zespawaną ściśle według wskazówek profesora, prostokątną stalową ramę pokryto czymś w rodzaju podłogi z grubej, nie heblowanej tarcicy. Gdy tylko pierwszy jej fragment był gotów, wzniesiono na nim zaopatrzone w okna pomieszczenie, w którym profesor Hewett zainstalował swój znacznie rozbudowany Vremiatron i jego obecna wersja zdawała się być znacznie bardziej obrośnięta girlandami kabli i połyskującymi gniazdami cewek niż pierwowzór), a także potężny generator, napędzany silnikiem Diesla. Do podstawy całej konstrukcji przymocowano co najmniej dwa tuziny starych opon samochodowych, by złagodzić ewentualny wstrząs przy lądowaniu. Po obydwu stronach platformy biegło ogrodzenie z grubych, metalowych rur. Wszystko to wyznaczało granice generowanego przez Vremiatron pola riasowego. Całość wyglądała tak licho i nietrwale, że Barney uznał, iż najlepsze co może uczynić, to starać się jak najmniej o tym wszystkim myśleć.
— Włączamy! — oznajmił profesor Hewett, gramoląc się zza swego dzieła z dymiącą lutownicą w ręku, po czym pociągnął ku sobie jakiś lewar. Silnik jęknął, kaszlnął, wypluł kłąb niebieskawych spalin, w końcu, złapawszy wreszcie oddech, rozpoczął swój zwyczajny, dudniący żywot.
— Jak idzie, profesorze? — krzyknął Barney przez otwarte drzwi. Hewett odwrócił się i zamrugał oczyma w jego stronę.
Читать дальше