— Oczywiście!
— To znaczy… Alf? — zapytała przebiegle.
— Ja… Ech…
— Wszystkie androidy powinny być równe ludziom, ale Alfy mają być równiejsze?
— Żartujesz sobie?
— Jestem za prerogatywami dla Alf. Czy uciskana grupa etniczna nie może być podzielona na kasty? Och! Kocham cię, Manuelu! Nie bierz serio wszystkiego, co mówię!
— To będzie dość trudne… Nie jestem zbyt błyskotliwy i nigdy nie wiem, czy nie żartujesz… Ale na mnie już czas.
— Ledwie co przyszedłeś!
— Przykro mi, naprawdę…
— Spóźniłeś się, pół godziny straciliśmy na rozmowę… Zostań jeszcze choć godzinę, Manuelu!
— Żona czeka na mnie w Kalifornii. Od czasu do czasu ja także muszę stosować się do konwenansów.
— Kiedy cię zobaczę?
— Niedługo…
— Pojutrze?
— Chyba nie, ale niedługo… Zadzwonię wcześniej. Ubrał się szybko. Słowa Lilith szumiały mu w głowie: „Nie jesteś jak inni, Manuelu!” Czy to prawda? Czy to było możliwe? Okłamał ją — był pełen uprzedzeń, wizyta w Duluth zatruła jego duszę. Cóż, być może siłą woli opanuje swoje reakcje… Zastanawiał się, czy tego właśnie wieczora nie odnalazł swego powołania. Co by się stało, gdyby syn Simeona Kruga zaczął walczyć o równouprawnienie androidów? Manuel-playboy przemieniony w Manuela-krzyżowca? Może, może… To był piękny cel, nareszcie jakiś cel! Lilith odprowadziła go do drzwi, a gdy objęli się na pożegnanie, Manuelowi przypomniał się Nolan Bompensiero tłumaczący, jak uczy się androidy kontrolowania czynności fizjologicznych. Odsunął od siebie Lilith. — Do zobaczenia — powiedział i wyszedł.
* * *
16.44. Kalifornia
Wyskoczył z kabiny przekaźnika wprost do atrium swego domu; Słońce zaczęło już zachodzić nad Pacyfikiem. Trzy androidy pospieszyły mu na spotkanie.
— Gdzie jest pani Krug? — zapytał.
— Na plaży — odparł służący Beta.
Manuel przebrał się szybko i ruszył na plażę. Clissa bawiła się wśród fal, śmiała się i uderzała rękami o wodę. Nie zauważyła go jeszcze, gdy znalazł się tuż przy nim; w porównaniu z Lilith wydawała się strasznie dziecinna, wąskie biodra, płaskie pośladki, małe piersi, delikatny trójkąt ciemnych włosów…
„Wybrałem sobie dziecko na żonę!” — pomyślał. — „A lalkę z gumy na kochankę!”
— Clissa! — zawołał. Odwróciła się gwałtownie.
— Przestraszyłeś mnie!
— Bawisz się z falami? Czy nie jest za zimno?
— Wiesz przecież, że dla mnie nigdy nie jest za zimno! Podobała ci się fabryka androidów?
— To było interesujące… A ty? Widzę, że czujesz się już lepiej.
— Lepiej? A byłam chora? Popatrzył na nią z ciekawością.
— Dzisiaj rano… Tam, w wieży… Byłaś zdenerwowana, gdy…
— Ach! O tym prawie już zapomniałam… Mój Boże, to było straszne! Która godzina, Manuelu?
— Szesnasta czterdzieści osiem.
— Więc niedługo będę musiała się ubrać… Musimy zdążyć na przyjęcie w Hong Kongu.
— Na razie tam jest wcześnie rano, mamy czas…
— Więc chodź popływać ze mną, woda nie jest zbyt chłodna.
— Musimy się najpierw przywitać — powiedział. — Kocham cię.
Obejmując żonę zastanawiał się, która z jego dwóch kobiet jest sztuczna. Trzymając Clissę w objęciach nic nie czuł… Pociągnęła go za rękę do wody; popływali chwilę i Manuel wyszedł na piasek, trzęsąc się z zimna. O zmierzchu wypili razem drinka w atrium.
— Wydajesz się trochę nieobecny… — zauważyła Clissa.
— To wina tych skoków w przekaźnikach — to bardziej męczące niż twierdzą lekarze.
Na wieczorne przyjęcie Clissa włożyła bezcenny skarb, kolię z czarnych pereł. Sonda KRUG ENTERPRISES, przemierzywszy siedem i pół roku świetlnego od Ziemi, zebrała je na Gwieździe Volkera, zimnej, szarej i umierającej, a Krug podarował je Clissie. Jaka inna kobieta mogła pochwalić się naszyjnikiem z gwiazd? Ale w świecie Clissy cuda były czymś nużąco codziennym i ani ona, ani Manuel nie zwracali specjalnej uwagi na kolię. Z przyjęcia wrócili o świcie, zaprogramowali sobie osiem godzin snu i udali się na spoczynek do sypialni. Manuel czuł się bardzo zmęczony…
18 października 2218
Wieża ma teraz dwieście osiemdziesiąt metrów i rośnie z godziny na godzinę. W dzień migocze w świetle bladego, arktycznego Słońca niczym roślina z tundry, w nocy jest wspaniała, gdy odbija światła reflektorów, umożliwiających pracę. A ma być jeszcze piękniejsza…
Na razie widoczna jest tylko podstawa wieży z grubymi ścianami. Zgodnie z projektem Justina Maledetto ma się zwężać ku górze jak obelisk, zwrócony ku stratosferze; zmniejszanie się średnicy budowli zaczyna być już widoczne. Pomimo tego, iż wieża na razie osiągnęła zaledwie jedną piątą planowanej wysokości, jest już najwyższym budynkiem na Terytorium Północnym, a na północ od sześćdziesiątego równoleżnika przewyższają ją jedynie Bank Chase Krug w Fairbanks (trzysta dwadzieścia metrów) i stara Igła z Kotzebue przy Cieśninie Beringa (trzysta metrów). Igła zostanie zdeklasowana za dzień lub dwa, a Chase Krug kilka dni później; pod koniec listopada, po przekroczeniu pięciuset metrów, wieża będzie najwyższą konstrukcją w Systemie Słonecznym, choć osiągnie wówczas zaledwie jedną trzecią planowanej wysokości.
Androidy pracują rytmicznie, nie zdarzyły się kolejne wypadki. Technika unoszenia szklanych bloków została udoskonalona, umieszcza się je z ośmiu stron wieży jednocześnie i praca posuwa się w błyskawicznym tempie.
Wieża nie jest już wyłącznie pustą skorupą. W jej wnętrzu rozpoczęto instalowanie urządzeń nadawczych, które wyślą przesłanie do NGC 7293 z prędkością nadświetlną. Plany Maledetto przewidują piętra co dwadzieścia metrów, pięć pięter jest już gotowych, a szóste, siódme i ósme są w budowie. Podłogi będą z takiego samego szkła, jak ściany, bowiem budowla ma być zupełnie przezroczysta; Maledetto motywuje to estetyką, a naukowcy popierają wybrane tworzywo ze względów technicznych.
Z odległości około jednego kilometra wieża wygląda krucho, gdy widzi się przenikające przez nią promienie światła. Na tle nieba przypomina krystalicznie czysty strumień, a sylwetki pracujących androidów podobne są krzątającym się mrówkom. Łatwo odnieść wrażenie, iż burza znad Zatoki Hudsona zniszczyłaby to wszystko w parę chwil. Dopiero, gdy ogląda się wieżę z bliska, można wyobrazić sobie ciężar tego kolosa i wówczas przestaje się myśleć o grze świateł.
Simeon Krug buduje największą konstrukcję w historii ludzkości.
Krug wiedział o tym i nie był dumny. Wieża musiała być olbrzymia nie ze względu na jego manię wielkości, lecz dlatego, iż w przeciwnym wypadku tachjony nie miałyby miejsca na przekroczenie prędkości światła.
— Posłuchajcie, pomniki mnie nie interesują — mówił Krug. — Mamy już pomniki. Interesuje mnie kontakt.
Tego popołudnia zabrał do wieży osiem osób: Vargasa, Spauldinga, Manuela i pięciu przyjaciół syna. Starali się być grzeczni i twierdzili, że przyszłe pokolenia zachowają wieżę dla jej wielkości. Nie podobało się to Krugowi — było w porządku, gdy Vargas określał wieżę jako pierwszą katedrę ery galaktycznej, bowiem miało to znaczenie symboliczne i oznaczało, że wieża jest ważna jako zwrot w historii ludzkości. Ale chwalić ją tylko z powodu jej wielkości? Co to znaczyło? Do czego mogła służyć jej wielkość? Kogo obchodziła wysokość wieży? Tylko ludzie mali duchem mogli podziwiać jej wielkość.
Читать дальше