— Wiem… — powtórzył Promień.
Szewcow rozumiał teraz: oczywiście, wie. Widzący czytał myśli. Długo milczeli. Upalny, skwarny wiatr niósł zapach mięty.
— Ludzie… krótko żyją… — powiedział w zamyśleniu Widzący Istotę Rzeczy. — Zawsze w drodze…
— Krótko — zgodził się Szewcow. — Lecz my się nauczymy żyć długo. My dopiero zaczynamy swoją drogę.
— Idź… — powiedział Promień. — Będę patrzał…
Szewcow skinął głową.
— Żegnaj. Odejdź ku drzewom.
Było mu trochę przykro (nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą), że Promień tak lekko się z nim rozstaje. Mignęła myśl: „Znowu stosuję nasze pojęcia… Przecie kilka dziesięcioleci dla widzących jest niczym, w każdym razie — bardzo mało”.
— Żegnaj — powiedział Szewcow.
Widzący odszedł na bok, znikł w promieniach Syriusza Wielkiego. Szewcow wspiął się po trapie, obejrzał się. Dookoła statku rozciągała się rozpalona gleba. Biała kula powoli szybowała w stronę lasu. Zdawało się, że i ona wiedziała: statek zaraz odleci…
— A potem — ciągnął Szewcow — wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem silnik jonowy. Przyrządy ożyły, statek zadrżał pod wpływem przedstartowej wibracji — uświadomiłem sobie, że od tej chwili zaczyna się mój powrót do naszego świata. Tam, za burtą, był świat obcy. Tutaj natomiast był mój świat, nasz świat. Mądry, śmiały, potężny.
Uniosłem „Szperacza” nad polaną. Włączyłem wzmacniacze teleekranu. Obok drzewa — jego spiralnie skręcony pień był podobny do cielska olbrzymiego węża — stał Promień. Jak zawsze uśmiechał się tajemniczo. Nie mógł mnie słyszeć, powiedziałem jednak:
— Życie nasze jest krótkie. Spędzamy je zazwyczaj w drodze, ale nauczymy się żyć dłużej. Jednakże i wówczas będzie ono wydawać się nam krótkie, ponieważ będziemy zawsze dążyć naprzód drogą, której nie ma końca. Dlatego właśnie człowiek stał się Człowiekiem…
Łański podszedł do okna. Głos Szewcowa ledwo dochodził przez narastający szum wszechświata. Łański słyszał i nie słyszał tego głosu. Myślał o statku Szewcowa, lecącym gdzieś w odległości milionów kilometrów od Ziemi. Przed nim długa, pełna niebezpieczeństw droga. Przed nim to, co Tessiem nazwał „problemem Widzących Istotę Rzeczy”. Kiedy problem ten zostanie rozwiązany?… Czy ludzie staną się starszymi braćmi Widzących Istotę Rzeczy?… Właśnie starszymi, gdyż ich doświadczenie i wola, ich przeszłość i teraźniejszość dają im to odpowiedzialne prawo.
…W krągłym wycięciu okna świeciły niezliczone gwiazdy. Wydawało się, że ich promienie pukają do okna: „Widzisz, człowieku, ile nas jest. Nie starczy twego czasu, aby policzyć wszystkie…” Było ich rzeczywiście dużo. Nawet między gwiazdami niebo migotało, jak gdyby w jego bezdennej głębi kryły się miriady świateł, niedostępnych oczom człowieka.
Niekiedy ognista linia meteoru przecinała niebo, czasem podobne do dymu obłoki zasnuwały gwiazdy, lecz widmowy błysk meteoru natychmiast roztapiał się w nocy, wiatr zaś przytłaczał chmury ku Ziemi. Niebo pozostawało takim, jakie było — olbrzymim, niezmiennym, majestatycznym.
„Ludzie określali sztukę według swoich wymiarów — myślał Łański. — Oto miłość… Dwoje ludzi kocha się — ileż na ten temat napisano książek, wyrzeźbiono posągów, stworzono utworów muzycznych… We wszystkich czasach i na każdą okoliczność. Znalazły się tu zemsta, skąpstwo, odwaga. Analiza namiętności osiągnęła mikroskopijną dokładność. A teraz mam wrażenie, że sztuka będzie musiała zmienić mikroskop na teleskop. Inne są dzisiaj wymiary ludzkich namiętności.
Kosmos to zbyt wielki teatr, by wystawiać tam stare dramaty. Kosmicznym wymiarom sceny muszą odpowiadać kosmiczne wymiary wydarzeń, zamiarów, dokonań. A może się mylę? Przecież i w epoce gwiezdnej będą istniały miłość i zazdrość, odwaga i tchórzostwo, szczodrość i skąpstwo… Cóż, w strumieniu wodnym każda cząstka porusza się dowolnie, a mimo to wszystkie razem płyną w jednym kierunku. Podobnie ludzie: mogą zajmować się swymi sprawami, mogą być pochłonięci przez własne namiętności, lecz wszyscy razem podążają ku gwiazdom. A więc i sztuka powinna, wyprzedzając ich, dążyć ku gwiazdom.
Ogromna to trudność przedstawić człowieka rzucającego wyzwanie niezmierzonym niebiosom. Jakiż posąg wyrazi męstwo, siłę, słabości, zuchwałość i szlachetność człowieka zdążającego ku gwiazdom… Jak oddać w kamieniu spokojną moc wiedzy i gwałtowny poryw romantyzmu, i jasny smutek liryki…
O sztuko, jakże czasami jesteś bezsilna!”
Był to czas, kiedy statki kosmiczne po raz pierwszy osiągnęły planety zamieszkałe przez inne istoty rozumne. Obce światy, jak się okazało, nie były podobne do Ziemi w przeszłości i w przyszłości. Dlatego też nieśmiałe były pierwsze kroki ludzi w obcych światach.
Lecz ludzie bez wahań wystawiali swoją historię pod nieprzychylny na pozór osąd innych istot rozumnych. I słyszeli odpowiedź: „Tak jest, przeszliście surową i ciężką drogę. Zapłaciliście wysoką cenę za swą wiedzę i swoje szczęście. Lecz zahartowaliście do ostatnich granic swą wolę i otrzymaliście prawo rzucenia wyzwania każdemu niepowodzeniu”.
Był to czas wielkich dzieł. Długa jeszcze była droga nawet do najbliższych gwiazd. Wiele jeszcze ginęło statków na niezbadanych szlakach międzygwiezdnych. Ale ludzie już zaczynali przebudowywać wszechświat, rozpościerali gęstą tkań atmosfery nad pozbawionymi życia planetami i dobroczynny deszcz zraszał wyschłe pustynie. Zapalali nowe — na razie niewielkie — słońca, gorące promienie przenikały odwieczny mrok…
Ludzie wkroczyli w Kosmos nie tylko jako odkrywcy, lecz także jako budowniczowie. Już podczas swych pierwszych lotów ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do roli obojętnych obserwatorów. Świat posiadał zbyt wiele wad, aby nim się zachwycać. Wszechświat oczekiwał człowieka, jego chciwych rąk, wielkiego rozumu, jego niepowstrzymanej woli marszu naprzód. Człowiek odpowiedział na zew wszechświata. Człowiek wiedział już, że nie można wymyślić takiego zadania, które nie mogłoby być rozwiązane.
Był to czas, w którym ludzie zrozumieli prostą w istocie prawdę, że do nich należy nie tylko Ziemia, układ Słoneczny, lecz cały niezmierzony Świat Gwiezdny.
Przełożył E. Wołyńczyk
Przekład Emila Zegadłowicza.