Wypiłem pół kwarty rumu, żeby nadrobić zaległości, ale nie byłem w stanie ich dogonić. Myshtigo pociągał colę z butelki, którą przyniósł ze sobą. Nikt nie zauważył, że jest niebieski, ale z drugiej strony przyszliśmy dość późno i obrządek szybko zmierzał do finału.
Ruda Peruka stała w kącie i sprawiała wrażenie wyniosłej oraz przestraszonej. W ręku miała butelkę. Myshtigo stał z Ellen, którą przez cały czas trzymał blisko siebie. Dos Santos zajął miejsce przy drzwiach i obserwował wszystkich — nawet mnie. Hasan,. który przykucnął przy ścianie po prawej stronie, palił fajkę o długim cybuchu i małej główce. Wydawał się spokojny.
Mama Julie — to chyba ona — zaczęła śpiewać. Inne głosy podchwyciły ton:
„Papa Lega ouvri baye!
Papa Lega,
Attibon Lega, ouvri baye pou pou passe!
Papa Legba…”
Ciągnęło się to bez końca. Zaczęła ogarniać mnie senność. Napiłem się rumu, poczułem jeszcze większe pragnienie i znów się napiłem.
Nie jestem pewien, jak długo tam byliśmy, kiedy to się wydarzyło. Tancerze całowali pal, śpiewali, grzechotali tykwami i wylewali wody lecznicze, a niektórzy hounsi zachowywali się jak opętani i pletli coś bez związku. Deseń z mąki na podłodze zupełnie się rozmazał, w powietrzu unosiło się mnóstwo dymu, a ja opierałem się o ścianę i chyba przez kilka minut miałem zamknięte oczy.
Odgłos dobiegł z niespodziewanej strony.
Wrzask Hasana.
Był to przeciągły, jękliwy krzyk, który spowodował, że oderwałem się od ściany, następnie w oszołomieniu straciłem równowagę, po czym z powrotem uderzyłem plecami w mur.
Papa Joe bębnił dalej, nie gubiąc ani jednego uderzenia. Jednak niektórzy tancerze stanęli w miejscu i patrzyli.
Hasan wstał. Obnażył zęby, oczy mu się zwęziły, a pod błyszczącą warstewką potu jego twarz skrzywiła się z wysiłku.
Jego broda przypominała płonący grot włóczni.
Jego peleryna, która zahaczyła się o jakieś dekoracje ścienne, wyglądała jak czarne skrzydła.
Spowolnionymi ruchami dusił jakiegoś nie istniejącego człowieka.
Z jego gardła wydobywały się zwierzęce odgłosy.
Nadal dusił wyimaginowaną postać.
W końcu zachichotał i gwałtownie rozwarł ręce.
Prawie natychmiast doskoczył do niego Dos Santos, próbując go uspokoić, ale każdy z nich znajdował się w innym świecie.
Jeden z tancerzy zaczął jęczeć. Przyłączył się do niego następny, a potem pozostali.
Mama Julie odłączyła się od kręgu tańczących i podeszła do mnie — akurat w chwili, kiedy Hasan zaczął wszystko od nowa, tym razem z bardziej wymyślną gestykulacji.
Bęben nadal wybijał miarowy rytm ziemskiego tańca.
Papa Joe nawet nie podniósł wzroku.
— To zły znak — stwierdziła Mama Julie. — Co wiesz o tym człowieku?
— Dużo — odparłem, zmuszając się siłą woli do wytrzeźwienia.
— Angelsou — powiedziała.
— Co takiego?
— Angelsou — powtórzyła. — To mroczny bóg, którego należy się bać. Twój przyjaciel jest opętany przez Angelsou.
— Wyjaśnij to, proszę.
— Rzadko przychodzi do naszego hounforu. Nie jest tu mile widziany. Opętani przez niego ludzie stają się mordercami.
— Przypuszczam, że Hasan wypróbowywał nową mieszankę do fajki: zmutowane ziele krostawca czy coś podobnego.
— Angelsou — powiedziała jeszcze raz. — Twój przyjaciel stanie się zabójcą, bo Angelsou jest bogiem śmierci i przychodzi tylko do tych, którzy do niego należą.
— Mamo Julie — wyjaśniłem — Hasan jest zabójcą. Gdybyś miała tyle gum, ilu on zabił ludzi, i spróbowała je wszystkie żuć na raz, wyglądałabyś jak chomik z wypchanymi torbami policzkowymi. To zawodowy zabójca działający zwykle w granicach prawa. Ponieważ na Kontynencie obowiązuje Kodeks Duello, tam realizuje większość zleceń. Krążą pogłoski, że czasami dokonuje nielegalnych zabójstw, ale nigdy tego mu nie dowiedziono.
— Więc powiedz mi — zakończyłem — czy Angelsou jest bogiem zabójców, czy bogiem morderców? Chyba powinna być jakaś różnica miedzy nimi, prawda?
— Nie dla Angelsou — odparła.
W tym momencie Dos Santos, próbując przerwać widowisko, chwycił Hasana za nadgarstki. Usiłował rozewrzeć jego ręce, ale było to mniej więcej takie łatwe, jak rozginanie krat klatki.
Przeszedłem na drugą stronę pokoju, parę innych osób zrobiło to samo. Okazało się to trafnym posunięciem, bo Hasan w końcu zauważył, że ktoś przed nim stoi, i opuścił ręce, uwalniając je. Następnie wyjął spod peleryny sztylet o długim ostrzu.
To, czy faktycznie użyłby broni przeciw Donowi czy komuś innemu, pozostaje kwestią nie rozstrzygniętą, bo w tej chwili Myshtigo zatkał kciukiem swoją butelkę i uderzył nią Hasana za uchem. Hasan runął do przodu. Don złapał go, ja wyłuskałem nóż spomiędzy jego palców, a Myshtigo dokończył swoją colę.
— Interesujący obrządek — zauważył Yeganin. — Nigdy bym nie podejrzewał tego wielkoluda o taką żarliwość religijną.
— To świadczy, że nie można być nigdy zbyt pewnym?
— Tak. — Wskazał na gapiów. — To panteiści, prawda?
Potrząsnąłem głową.
— Prymitywni animiści. Co za różnica?
— No cóż, ta butelka po coli, którą pan przed chwilą opróżnił, znajdzie się na ołtarzu, czyli pe, jak go nazywają, jako naczynie dla Angelsou, ponieważ nawiązała bliski mistyczny kontakt z tym bogiem. Tak by to widział animista.
Z kolei panteista mógłby się po prostu trochę zdenerwować, że ktoś bez zaproszenia przychodzi na jego ceremonie i robi takie zamieszanie, jakie my przed chwilą wywołaliśmy. Panteista mógłby się posunąć do poświecenia intruzów bogu morza, Ague Woyowi, waląc każdego w głowę w podobny rytualny sposób i strącając z krawędzi doku. Dlatego teraz będę musiał wyjaśnić Mamie Julie, że ci wszyscy ludzie, którzy tu stoją i groźnie na nas patrzą, są animistami. Przepraszam na chwilę.
W rzeczywistości sprawa nie wyglądała aż tak źle, ale chciałem trochę nastraszyć Yeganina. Chyba to mi się udało.
Po przeprosinach i życzeniu dobrej nocy wziąłem Hasana na plecy. Był nieprzytomny, a tylko ja miałem dość siły, by go udźwignąć. Oprócz nas na ulicy nie było nikogo, a wielka łódź ogniowa Ague Woya gdzieś hen daleko przecinała fale tuż pod wschodnim skrajem świata i spryskiwała niebo wszystkimi jego ulubionymi barwami.
— Może miał pan rację — odezwał się Dos Santos idący obok mnie. — Może nie powinniśmy byli tam przychodzić.
Nie pokwapiłem się, żeby mu odpowiedzieć, ale Ellen, która szła na przodzie obok Myshtiga, zatrzymała się, odwróciła i powiedziała:
— Bzdura. Gdybyście nie przyszli, przegapilibyśmy wspaniały monodram Araba.
Znalazłem się w zasięgu jej rąk, które wyrzuciła do przodu, oplatając moje gardło. Nie zacisnęła ich, tylko wykrzywiła okropnie twarz i zaimprowizowała:
— Brr! Mmm! Oh! Jestem opętana przez Angelsou i teraz dostaniesz za swoje. Wybuchneła śmiechem.
— Puść mnie, bo rzucę na ciebie tego Araba — powiedziałem, porównując pomarańczowobrązowy odcień jej włosów z pomarańczoworóżową barwą nieba za jej plecami, i uśmiechnąłem się.
— A swoje waży — dodałem.
Wtedy to, tuż zanim mnie puściła, zacisnęła palce — trochę za mocno, jeżeli miało io być dla żartu — a następnie wróciła do ramienia Myshtigo i poszliśmy dalej. Cóż, kobiety nigdy nie uderzają mnie w twarz, bo zawsze nadstawiam najpierw mój pokiereszowany policzek, a one boją się zakazić grzybem, wiec przypuszczam, że jedyną alternatywą dla nich jest krótkie duszenie.
Читать дальше