— Nic — odpowiedział Myshtigo. — Są to tereny, na których królują błoto, piach oraz promieniowanie, i które nie mają absolutnie nic wspólnego z tym, czego szukam.
— A czego pan szuka?
— Materiału na opowieść.
— Jaką?
— Przyślę panu egzemplarz z autografem.
— Dzięki.
— Nie ma za co.
— Kiedy chce pan wyruszyć? — zapytałem.
— Pojutrze — odparł.
— W porządku.
— Kazałem sporządzić dla pana szczegółowe mapy konkretnych miejsc. Lorel powiedział mi, że dziś po południu dostarczono je do pańskiego biura.
— W porządku. Ale jest coś, czego może pan nie być w pełni świadomy. Jest to związane z tym, że wszystkie dotąd wymienione przez pana miejsca są położone na kontynencie. Teraz jesteśmy kulturą wyspiarską, i to nie bez powodu. Podczas Trzech Dni kontynent został nieźle nafaszerowany i prawie wszystkie z tych miejsc, które pan wymienił, są nadal w pewnym stopniu napromieniowane. Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego są one uważane za niebezpieczne…
— Znam waszą historię i wiem o środkach ostrożności przeciw promieniowaniu — przerwał. — A także wiem o zmutowanych formach życia na Starych Miejscach. Jestem przejęty, ale nie zmartwiony.
Wzruszyłem ramionami.
— Dla mnie wszystko jasne…
— To dobrze. — Pociągnął kolejny łyk coli. — Zapal światło, Lorel.
— Dobrze, Srin.
W bibliotece znów zrobiło się jasno. Kiedy ekran został wessany do góry za plecami Myshtiga, Yeganin zapytał mnie:
— Czy to prawda, że zna pan kilku mambos i hounganów tutaj, w Port?
— Tak — odparłem. — Dlaczego pan pyta? Podszedł do mojego krzesła.
— Rozumiem — powiedział — że czary, czyli voudoun, nie zmieniły się zbytnio w ciągu wieków.
— Być może — przyznałem. — Nie było mnie tu, kiedy zaczęto je praktykować, więc nie wiem na pewno.
— Rozumiem, że zajmującym się nimi nie podoba się obecność osób z zewnątrz…
— To też się zgadza. Ale odstawią przed panem niezłe przedstawienie, jeśli wybierze pan odpowiedni hounfor i wpadnie do nich z kilkoma prezentami.
— Ale ja bardzo chciałbym zobaczyć prawdziwą ceremonię. Gdybym wziął w niej udział z kimś, kto nie jest obcy uczestnikom, być może wtedy mógłbym być świadkiem autentycznego obrzędu.
— A dlaczego miałoby panu na tym zależeć? Z powodu niezdrowej ciekawości, jak wyglądają prymitywne obyczaje?
— Nie. Studiuję religioznawstwo porównawcze.
Przyjrzałem się jego twarzy, ale nie mogłem z niej nic wyczytać.
Hounfor nie znajdował się aż tak daleko, ale już dawno nie byłem u Mamy Julie i Papy Joe'go oraz u innych i nie wiedziałem, jak zareagują na to, że przyprowadzam Yeganina. Oczywiście nigdy nie mieli nic przeciwko temu, że sprowadzam obcych ludzi.
— No cóż… — zacząłem.
— Chcę tylko popatrzeć — powiedział. — Stanę sobie na uboczu. Nawet nie zauważą mojej obecności.
Coś jeszcze bąknąłem i w końcu ustąpiłem. Dość dobrze znałem Mamę Julie i nie widziałem w tym całym pomyśle nic złego, obojętne co by się stało.
Powiedziałem więc:
— W porządku, zaprowadzę pana. Dziś wieczorem, jeśli pan chce.
Podziękował i poszedł po następną colę. George, który przez cały czas siedział na poręczy mojego krzesła, pochylił się i szepnął, że sekcja zwłok Yeganina byłaby interesującym doświadczeniem. Przyznałem mu rację.
Po powrocie Myshtigo Dos Santos stanął przy jego boku.
— Chce pan zabrać pana Myshtigo na pogański obrządek? — zapytał mnie, a jego nozdrza rozszerzyły się i drżały.
— To prawda — odparłem.
— Nie bez obstawy. Obróciłem dłonie do góry.
— Potrafię poradzić sobie w każdej sytuacji, która może zaistnieć.
— Hasan i ja pójdziemy z wami. Właśnie miałem zaprotestować, kiedy Ellen wśliznęła się między nich.
— Ja też chcę iść — oświadczyła. — Nigdy nie widziałam takiego obrządku.
Wzruszyłem ramionami. Jeżeli pójdzie Dos Santos, to Dianę też, i będziemy pokaźną gromadką. Tak wiec obecność jeszcze jednej osoby nie będzie miała znaczenia, nie powinna mieć znaczenia. Sprawa skomplikowała się, nim na dobre zaczęła.
— Czemu nie? — stwierdziłem.
Hounfor znajdował się w części portowej, być może dlatego, że był poświęcony Ague Woyowi, bogowi morza. Bardziej prawdopodobnym powodem było jednak to, że ziomkowie Mamy Julie od samego początku zamieszkiwali część portową. Ague Woyo nie jest zazdrosnym bogiem, wiec na ścianach tego hounforu widnieją błyszczące wizerunki upamiętniające wiele innych bóstw. W głębi kraju napotkać można bardziej wymyślne hounfory, ale są one nieco komercjalne.
Wielka łódź ogniowa Ague przedstawiona została w kolorach niebieskim, pomarańczowym, zielonym, żółtym oraz czarnym, i wyglądała na niezdatną do podróży morskiej. Prawie całą ścianę po przeciwnej stronie zajmowała poskręcana na całej długości postać Damballi Wedo w kolorze purpurowym. Po prawej stronie, z dala od drzwi, przez które weszliśmy — jedynych drzwi do pomieszczenia — Papa Joe uderzał rytmicznie w kilka wielkich bębnów rada. Rozmaici święci religii chrześcijańskiej — zastygli na skrajnie surrealistycznych portretach namalowanych amfoterycznymi farbami tytańskimi — patrzyli z nieodgadnionym wyrazem twarzy na jaskrawe serca, fallusy, cmentarne krzyże, flagi, maczety i skrzyżowane miecze, które zajmowały prawie całą przestrzeń otaczających ich ścian, i nie można było odgadnąć, czy świeci aprobują to, co widzą, czy nie: spoglądali spomiędzy tanich ram swoich obrazów, jak gdyby te ramy były oknami wychodzącymi na obcy świat.
Na małym ołtarzu stały liczne butelki z napojami alkoholowymi, tykwy, święte naczynia dla ducha loa, amulety, fajki, flagi, wielowymiarowe zdjęcia nieznanych osób i, miedzy innymi, paczka papierosów dla Papera Legby.
Kiedy zostaliśmy wprowadzeni przez młodego hounsi o imieniu Luis, właśnie trwało nabożeństwo. Pomieszczenie miało mniej więcej osiem metrów długości i pięć szerokości, wysoki strop i gliniane podłoże. Tancerze stąpali wolnym, majestatycznym krokiem wokół stojącego na środku pala. Mieli ciemną karnację i ich ciała błyszczały w przyćmionym świetle przestarzałych lamp naftowych. Po naszym wejściu w pokoju zrobiło się tłoczno.
Mama Julie chwyciła mnie za rękę, uśmiechnęła się i zaprowadziła w pobliże ołtarza.
— Erzulie była łaskawa — powiedziała. Skinąłem głową.
— Ona cię lubi, Nomiko. Długo żyjesz, dużo podróżujesz i wracasz.
— Zawsze — dodałem.
— A ci ludzie…?
Z błyskiem w swoich ciemnych oczach wskazała na moich towarzyszy.
— To przyjaciele. Nie będą przeszkadzać… Kiedy to mówiłem, wybuchnęła śmiechem. Ja też.
— Jeśli pozwolisz nam zostać, dopilnuję, żeby wam nie zawadzali. Staniemy w cieniu po bokach pokoju. Jeśli każesz mi zabrać ich, podporządkuję się. Widzę, że już dość długo tańczycie, opróżniliście wiele butelek…
— Pozostańcie — powiedziała. — Przyjdź kiedyś porozmawiać ze mną za dnia.
— Przyjdę.
Odeszła, a tancerze zrobili dla niej miejsce w swoim kręgu. Była dość dużą kobietą, głos miała jednak słaby. Krocząc w rytm monotonnych grzmiących uderzeń Papy Joe'go w bębny, poruszała się jak olbrzymia lalka gumowa, nie pozbawiona jednak wdzięku. Po jakimś czasie odgłos bębnów wypełnił wszystko: moją głowę, ziemię, powietrze — być może takie wrażenie wywierało na wpół strawionym Jonaszu bicie serca wieloryba. Obserwowałem tancerzy. I obserwowałem tych, którzy ich obserwowali.
Читать дальше