— Masz na myśli inkanterów?
Powodowany głupim odruchem, odwróciłem się i wyjrzałem przez okno w stronę matemu milenarystów: kamienny zamek na skalnej ostrodze znajdował się na naszej wysokości, ale okalający go mur zasłaniał go przed naszym wzrokiem. Cord patrzyła na mnie badawczo. Co więcej, miałem wrażenie, że spodziewała się takiej właśnie reakcji.
— Mit o inkanterach narodził się w okresie poprzedzającym Trzecią Łupież — zauważyłem.
— A ci ich wrogowie… Jak wy ich nazywacie?
— Retorzy.
— No właśnie. Czym oni się właściwie od siebie różnią?
Posłała mi wyczekujące, niewinne spojrzenie, okręcając łańcuszek wokół palca. Nie potrafiłem zdobyć się na szczerość i powiedzieć jej wprost, jak głupie zadaje pytania.
— Wiesz… Jeśli oglądasz takie różne szpile, to wiesz na ten temat więcej ode mnie — odparłem. — Ale słyszałem kiedyś takie gładkie wytłumaczenie, ze retorzy potrafią zmieniać przeszłość i czynią to chętnie, natomiast inkanterzy mogą zmienić przyszłość… tylko że wcale się do tego nie palą.
Pokiwała głową, z taką miną, jakbym wygadywał bzdury.
— Chyba że zmuszą ich do tego uczynki retorów.
Wzruszyłem ramionami.
— To znowu zależy od tego, jaką rozrywką wypełniasz sobie akurat czas…
— Ale tamci to przecież muszą być inkanterzy — stwierdziła, ruchem głowy wskazując skalne gniazdo.
Teraz ja również zaczynałem się niecierpliwić, wyprowadziłem ją więc z powrotem na zewnątrz, gdzie od razu spojrzała w kierunku matemu tysiącletniego, ja zaś zrozumiałem w końcu, że przez cały czas próbuje się po prostu upewnić, że dziwni mieszkańcy górującej nad miastem kamiennej fortecy nie są dla niej niebezpieczni. Ucieszyłem się, że mogę jej pomóc, zwłaszcza gdyby później poniosła tę dobrą nowinę w świat. O to właśnie chodziło w apertach — żeby zasypywać takie przepaści dzielące nas od sekularów.
Nie chciałem jej jednak okłamywać.
— Nasi tysięcznicy są trochę inni — powiedziałem. — Tutaj, na dole, we wszystkich matemach, także w moim, zakony są przemieszane. Tam, na górze, wszyscy należą do jednego zakonu: Saunta Edhara. Wywodzą się w prostej linii od Halikaarna. I jeżeli w ludzkim bajaniu jest jakieś ziarenko prawdy, to ten fakt rzeczywiście przybliża ich do inkanterów.
Ta odpowiedź chyba w satysfakcjonujący dla niej sposób zamknęła kwestię wojen retorsko-inkanterskich. Kiedy tak spacerowaliśmy po gwiezdnym kręgu, musiałem w pewnym momencie wyminąć szerokim łukiem itę, który wynurzył się z jednej z szop serwisowych ze zwojem czerwonego drutu na ramieniu. Nie uszło to uwagi Cord.
— Po co trzymać itów pod ręką, skoro robicie wszystko co w waszej mocy, żeby się z nimi nie spotkać? Nie prościej byłoby ich pogonić precz?
— Bez nich niektóre mechanizmy zegara przestałyby działać…
— Ja też mogłabym je konserwować. To nie takie trudne.
— No cóż… Szczerze mówiąc, my też zadajemy sobie to pytanie.
— I jak was znam, macie na nie tuzin różnych odpowiedzi.
— Jest takie… ugruntowane tradycją przekonanie, że szpiegują nas na zlecenie państwa sekularnego.
— Ach tak. Dlatego nimi pogardzacie.
— No właśnie.
— A skąd ten pomysł?
— Voco. Ryt, w którym fraa lub suur zostaje wezwany z matemu, aby na zlecenie gryzipiórków zająć się jakimiś praksycznymi sprawami. Tacy nigdy nie wracają.
— Tylko co? Znikają bez śladu?
— Odśpiewujemy peanatemę, pieśń żałobno-pożegnalną, kiedy wychodzą z tumu, wsiadają na konia, do helikoptera albo coś w tym guście i… no tak, znikają.
— A co itowie mają z tym wspólnego?
— Powiedzmy, że sekularom zależy na wyleczeniu jakiejś choroby. Skąd mieliby wiedzieć, kto z nas, który fraa lub która suur, jest specjalistą w tej dziedzinie?
Cord przetrawiała moje słowa, kiedy pięliśmy się po spirali wokół Pinakla. Stopnie miały postać kamiennych płyt: wmurowanych wprost w zewnętrzną ścianę budowli: był to projekt śmiały i wymagający odwagi od każdego, kto by chciał tu wejść, ponieważ schody nie miały poręczy.
— Wszystko to wydaje się wielce wygodne dla Najwyższych — stwierdziła Cord. — Nie przyszło ci do głowy, że te okropne historie o Straszliwych Wypadkach i inkanterach to tylko straszak, którym zmuszają was do posłuszeństwa?
— Tak brzmi Twierdzenie Saunty Patagar — poinformowałem ją. — Sformułowane w dwudziestym dziewiątym wieku.
Prychnęła.
— A niech mnie… Co się stało z sauntą Patagar?
— Przez pewien czas była sławna, założyła nawet własny zakon. Całkiem możliwe, że gdzieś jeszcze przetrwały jakieś jego kapituły.
— Rozmowa z tobą jest diabelnie frustrująca. Każdy pomysł, jaki zrodzi się w moim maciupeńkim móżdżku, ktoś już kiedyś wymyślił, jakiś saunt sprzed dwóch tysięcy lat, i zdążył go zadyskutować na śmierć.
— Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że się wymądrzam… ale to z kolei jest Postulat Saunty Lory. Szesnasty wiek.
Parsknęła śmiechem.
— Coś podobnego!
— Ale to prawda.
— Dwa tysiące lat temu pewna saunta przedstawiła koncepcję, w myśl której…
— …wszystkie pomysły, jakie człowiek jest w stanie sformułować, zostały już w przeszłości sformułowane. Ta idea zdobyła ogromną popularność…
— Zaczekaj no chwilę. A czy pomysł saunty Lory sam w sobie nie był nowy?
— Ortodoksyjni paleoloryci utrzymują, że to była Ostatnia Idea.
— Aha. W takim razie muszę zapytać…
— Co my wszyscy robimy w tych naszych matemach, skoro ostatnią ideę przedstawiono dwa tysiące sto lat temu?
— No… właściwie to tak.
— Nie wszystkim podoba się Postulat Lory. Nazywa się ją czasem odgrzewanym mistagogiem, czasem jeszcze gorzej, ale warto mieć lorytów pod ręką, nawet jeśli nikt ich nie lubi.
— Po co?
— Kiedy tylko ktoś wpadnie na jakiś pomysł, który wydaje mu się oryginalny, loryci osaczają go jak szakale i próbują mu udowodnić, że ta jego nowa idea ma co najmniej pięć tysięcy lat. I zwykle mają rację. Jest to irytujące i upokarzające, ale przynajmniej ludzie nie zajmują się bezproduktywnymi starociami. Loryci zaś muszą być mistrzami w swoim fachu.
— Z tego wnoszę, że nie jesteś lorytą.
— Nie, ale jeśli tak lubisz ironię, docenisz pewnie informację, że po śmierci Lory jeden z jej fidów stwierdził, że wszystkie jej koncepcje zostały już przewidziane przez pewnego pielgrzyma-filozofa cztery tysiące lat wcześniej.
— To rzeczywiście zabawne… Ale w gruncie rzeczy potwierdza słuszność jej postulatu. Tak sobie próbuję wykoncypować, co ty właściwie z tego masz… Dlaczego tkwisz w matemie?
— Zawsze warto mieć jakieś pomysły, nawet te stare. Zrozumienie zaawansowanej teoryki wymaga całego życia pilnej nauki, ale podtrzymanie zbioru istniejących gotowych idei wymaga… tego wszystkiego.
Szerokim gestem ogarnąłem cały rozpościerający się pod nami koncent.
— Czyli jesteście takimi jakby… ogrodnikami, tak? Doglądacie rzadkich okazów kwiatów, a to jest wasza cieplarnia. Jeżeli ją zaniedbacie, kwiaty wyginą. Tylko że wy nigdy…
— Prawie nigdy. Rzadko. Rzadko tworzymy nowe odmiany kwiatów — przyznałem. — Czasem jednak się zdarza, że kosmiczny promień trafi, wywoła mutację i powstanie coś nowego. I dlatego chciałem porozmawiać z tobą o tym, co się tutaj znajduje.
— No właśnie, co to jest? Od dziecka przyglądam się temu szpikulcowi i wyobrażam sobie, że na czubku ma zamontowany teleskop, w który gapi się stary, pomarszczony fraa.
Читать дальше