— Jesteś inny — to powiedziała La Dire. — Zrozumiałeś już, że niebezpiecznie być takim. Ale jest to również bardzo ważne. Usiłowałam ukształtować w tobie na tyle szeroki obraz świata, abyś był zdolny dokonać zamierzonych czynów i abyś potrafił zrozumieć ich znaczenie. Nauczyłeś się wiele, Lo Lobey. Użyj tej wiedzy.
Nie mając pojęcia, dokąd mam iść, odwróciłem się i odszedłem chwiejnym krokiem, wciąż zaszokowany śmiercią Dorika. Znalazły go trojaczki Bloi, które najwidoczniej nie spały całą noc, łowiąc ślepe kraby u ujścia strumienia. Wróciły, kiedy było jeszcze ciemno, wymachując swymi tyczkowatymi rękami i żartując. W świetle ich latarek pojawił się Dorik leżący na skraju grobu, opleciony siecią cieni. Musiało to być w chwilę po tym, jak stamtąd odszedłem!
Zbliżało się południe. Powlokłem się przez jeżyny, z jedną myślą klarującą się w głowie (podobnie jak rysunek dna strumienia staje się na moment bardziej klarowny, kiedy odsunie się na bok pianę i bąbelki): skoro martwy Le Dorik mógł iść ze mną („Pokazuję ci to już teraz, Lobey”), przedzierać się o świcie przez zarośla i położyć się przy kamieniu o wschodzie słońca, to również Friza mogłaby mi towarzyszyć. Gdybym tylko wiedział, co zabija tych z nas, którzy są inni, i dlaczego ta ulotna inność przyczynia się do tak realnej śmierci…
Zagrałem powolną pieśń żałobną, aby uczcić pamięć Dorika. Rytm wybijały o ziemię moje stopy. Po kilku godzinach tego żałobnego tańca głowa błyszczała mi od potu.
Gdy dzień chylił się ku wzgórzom, dotarłem do pierwszych czerwonych kwiatów. Były duże jak moja twarz i wyglądały niczym krwawe bąble otoczone kolcami. Odpoczywały jak zwykle na nagiej skale. Niebezpiecznie było się tam zatrzymywać — były mięsożerne.
Przykucnąłem na pękniętej granitowej skale w żółknącym świetle popołudnia. Ślimak wielkości mojego zgiętego palca wlepiał swe chwiejące się oczy w kałużę wielkości dłoni. Pół godziny później, schodząc na dno kanionu, gdy żółtość” ustąpiła miejsca fioletowi, zobaczyłem szczelinę w skałach — kolejne wejście do Jaskini. Zdecydowałem się spędzić tam noc.
Ciągle pachniało tu ludźmi i śmiercią. To dobrze. Niebezpieczne zwierzęta unikały takich miejsc. Na czworakach wpełzłem do środka. Ziemię pod stopami zastąpił mech, a potem cement. Na zewnątrz, w zapadającej ciemności rozpoczynał się koronkowy koncert świerszczy i brzęczących pszczół.
Wkrótce natrafiłem rękoma na metalowe szyny. Poszedłem wzdłuż nich, ciągle na czworakach. Tory biegły po pochyłości w dół. W wielu miejscach leżała na nich osypana ziemia, liście i gałęzie. Już zamierzałem się zatrzymać i ułożyć do snu pod ścianą, gdzie było bardziej sucho, gdy tory się rozgałęziły.
Powstałem.
Zagwizdałem na maczecie. Długie echo rozległo się z prawej — tunel bez końca. Ale z lewej dobiegło tylko krótkie odbicie dźwięku — jakieś pomieszczenie. Poszedłem w lewo. Moje biodro otarło się o klamkę.
Nagle przede mną zajaśniała sala. Sensorowe obwody ciągle działały. Zobaczyłem strop o żebrowanej konstrukcji, błękitny szklany pulpit, mosiężne oprawki świateł, szafki i ekran telewizyjny na ścianie. Mrużąc oczy, wszedłem do środka. Bardzo przyjemnie było oglądać kolory na ekranie telewizyjnym: układały się we wzory, a te wzory tworzyły we mnie muzykę. Nieliczne osoby, które badały wnętrze Jaskini, opowiadały mi o tym (nocne ognisko i zafascynowane dzieci otaczające kręgiem łowcę przygód), a ja sam poszedłem obejrzeć jeden z ekranów, znajdujący się w dobrze zbadanej części Jaskini. Dzięki temu właśnie nauczyłem się muzyki.
Telewizja kolorowa jest bez wątpienia znacznie bardziej zabawna niż ta okropnie ryzykowna, genetyczna metoda odtwarzania, jaką przejęliśmy. Tak, to jest wspaniały świat.
Usiadłem przy pulpicie i próbowałem różnych przycisków, dopóki jeden z nich nie dał się uruchomić. Ekran poszarzał, błysnął i wypełnił się kolorami.
Słychać było szum, znalazłem więc odpowiednie pokrętło i wyłączyłem głos. Teraz mogłem słyszeć muzykę w kolorach. Kiedy jednak podniosłem maczetę do ust, coś się stało.
Śmiech.
Początkowo myślałem, że to jakaś melodia. Ale to był śmiech. A na ekranie wśród chaotycznego migotania pojawiła się twarz. To nie był obraz twarzy. To było tak, jakbym patrzył, jak poszczególne nuty melodii formują twarz, którą rozpoznałbym wszędzie: twarz Frizy.
Ale to nie ona się śmiała.
Friza rozpłynęła się. Jej twarz zastąpiła inna: Dorika. Znowu ten dziwny śmiech. Potem nagle Friza była po jednej stronie ekranu, Dorik po drugiej, a w centrum znajdował się chłopiec, który się ze mnie śmiał. Obraz stał się wyraźniejszy i wypełnił salę, która zniknęła. Z tyłu za chłopcem widoczne były zrujnowane ulice, belki sterczące z rozwalonych murów, pieniące się chwasty. Wszystko to było oświetlone migotliwą zielenią. Białe słońce wisiało na pokrytym siatką smug niebie. Z jednej z ulicznych latarni zwisało jakieś stworzenie zaopatrzone w płetwy i skrzela, a jego czerwona tylna kończyna zdrapywała rdzę z metalowego słupa. Na chodniku stał pomalowany na zielono hydrant.
Chłopiec, rudzielec — bardziej rudy niż trojaczki Bloi, bardziej czerwony nawet niż żywiące się krwią kwiaty — śmiał się z zamkniętymi oczyma. Jego rzęsy były złote. Przez przezroczystą skórę prześwitywała fluoryzująca zieleń, wiedziałem jednak, że w normalnym oświetleniu byłby tak blady, jak umierający Whitey.
— Lobey — powiedział, ciągle się śmiejąc, a jego wargi odsłoniły małe zęby; było ich o wiele za dużo. Jak w paszczy rekina. Widziałem to w książce, którą miała La Dire: kolejne szeregi ostrych igieł. — Lobey, jak zamierzasz mnie znaleźć?
— Cooooo?! — krzyknąłem, spodziewając się, że iluzja zniknie na dźwięk mojego głosu.
Ale gdzieś tam ten nagi śmiejący się chłopiec ciągle stał z jedną nogą w rynsztoku wypełnionym falującym zielskiem. Tylko Friza i Dorik zniknęli.
— Gdzie jesteś? — zapytałem.
Spojrzał na mnie. Jego oczy nie miały białek, tylko błyszczące złoto i brąz. Widziałem już parę razy podobne oczy. Spokojne, nieruchome psie oczy w ludzkiej twarzy.
— Moja matka nazywała mnie Bonny William. Teraz wszyscy nazywają mnie Dziecko Śmierć. — Chłopiec usiadł na krawężniku, trzymając ręce zawieszone nad kolanami. — Więc zamierzasz mnie znaleźć, Lobey? I zabić, tak jak ja zabiłem Frizę i Dorika?
— Tyyy!? Ty, Lo Bonny William…
— Nie „Lo”. Po prostu Dziecko Śmierć. Bez „Lo”.
— Ty ich zabiłeś? Ale… dlaczego? — Rozpacz zmieniła moje słowa w szept.
— Ponieważ byli inni. A ja jestem bardziej inny niż ktokolwiek z was. Przerażacie mnie, a kiedy jestem przerażony — znowu zaśmiał się — zabijam. — Zamrugał. — To nie ty mnie szukasz. To ja ciebie szukam.
— Jak to?
Potrząsnął głową, aby odrzucić szokująco karmazynowe włosy opadające mu na białą brew.
— To ja cię tu zwabiłem. Gdybym nie chciał się z tobą spotkać, nigdy byś mnie nie znalazł. Ponieważ chcę cię, nie ma sposobu, abyś mógł mnie uniknąć. Potrafię widzieć każdymi oczyma na tym świecie i na każdym innym świecie, gdziekolwiek dotarli nasi przodkowie. Wiem o wielu rzeczach, których osobiście nigdy nawet nie dotknąłem ani nie powąchałem. Wyruszyłeś, nie wiedząc, gdzie jestem, i od razu na mnie trafiłeś. Skończysz się, Lo Lobey — podniósł głowę — uciekając z mego zielonego domu. Będziesz drapał piasek jak ślepa koza próbująca się zatrzymać na skraju przepaści i…
Читать дальше