Jeden stopień naprzód.
Wyważone drzwi do mieszkania Mamy Bharat leżą na podłodze. Ponad głowami gniewnych mężczyzn Tal widzi zbezczeszczony pokój. Ściany, okna, obrazy bogów i awatarów, wszystko usiane dziurami. Tal gapi się na nie, nie chcąc zrozumieć. Dziury po kulach. Gapi się odrobinę za długo. Krzyk.
— Tam jest!
Zrzędliwy głos sąsiada, Paswana. Tłum rozstępuje się, robiąc miejsce linii łączącej Tala, oskarżycielski paluch sąsiada i ślady stóp na podłodze. Obraca się każda głowa. Stoją stopami w kałuży krwi. Kałuży zdumiewającej, świeżej, czerwonej krwi, pełnej życia i tlenu, już zwabiającej muchy. Muchy są w pokoju. Muchy są w jego głowie.
„Jesteś teraz zbędne” — powiedziało Tranh.
Stopy w świeżej, tłustej krwi. Oni są nadal w budynku. Tal odwraca się, znów zaczyna biec.
— Tam on jest, ten potwór! — ryczy Paswan.
Sąsiedzi Tala podejmują krzyk. Betonowy szyb klatki schodowej dudni od głosów. Tal łapie potężnymi zamachami stalową poręcz, podciąga się w górę schodów. Wszystko je boli. Wszystko skarży się i pojękuje i mówi mu, że to koniec, że dalej nie da rady. Ale Mama Bharat nie żyje. Zastrzelili Mamę Bharat, a w ten sierpniowy ranek z pierwszymi promieniami słońca schodzącymi w dół betonowego szybu z brudnej kopuły na dachu, nienawiść, złość, strach i gniew Bharatu skupiają się na pełznącym w górę schodów jednym neutku. Jego sąsiedzi, ludzie, wśród których spokojnie mieszkało przez tyle miesięcy, chcą je rozedrzeć na strzępy.
Na podeście siódmego piętra przepycha się między dwoma mężczyznami. Coś migoce w pamięci: Tal się ogląda. Są młodzi i ubrani w workowate spodnie i białe koszule, uliczny uniform młodego bharackiego mężczyzny, ale coś mu w nich nie pasuje. Nie pasuje do White Fortu. Ich oczy się spotykają, Tal przypomina sobie, gdzie ich już widziało. Wtedy mieli na sobie garnitury, eleganckie, ciemne garnitury. Minęli je na półpiętrze, kiedy Mama Bharat wynosiła śmieci, a ono przetańczyło obok, posyłając jej całusa, całe podekscytowane i rozemocjonowane wyjściem na miasto, podczas którego nastąpił koniec. Obejrzeli się, tak jak ono teraz. Dobry scenograf nigdy nie zapomina takich szczegółów.
„Jesteś teraz zbędne”.
W sekundę, którą zajmuje im uświadomienie sobie własnego błędu, Tal zyskuje półtora piętra, oni są jednak młodzi, płci męskiej, sprawni, nie noszą modnych kozaków i nie biegli całą noc — bo tak się Tal czuje.
— Z drogi! — wrzeszczy, przepychając się przez codzienną procesję po wodę: dziewczyny z górnych pięter schodzące po niekończących się schodach, z plastikowymi butlami na głowach. Musi się wydostać na dwór. White Fort to pułapka, potężna, betonowa, śmiercionośna maszyna. Musi się stąd wydostać. Znaleźć się w tłumie, między ludźmi. Osłonią je swoimi ciałami. Tal skręca na kolejnym półpiętrze, szarpie się z drzwiami i wypada na zewnętrzną galeryjkę.
Urbaniści Diljita Rany, wszyscy gorliwi neo-Le Corbusierowcy, pomyśleli White Fort jako podniebną wioskę i zaprojektowali tu szerokie, słoneczne tarasy do wielkomiejskich upraw. Podczas długiej suszy większość nawadnianych kropelkowo zagonków zmieniła się w proch, pył i kryzys wodociągowy, chyba że porastają je genetycznie zmodyfikowane konopie, hodowane z pieczołowitą miłością i podlewane butelkowaną wodą mineralną. Na kupach śmieci i wyschniętych warzywnikach pasą się zdziczałe kozy, pięć pokoleń od swoich pierwszych miejskich przodków. Skaczą po betonowych wybiegach i balustradach White Fortu równie pewnie, jak po rodzimych urwiskach. Roboty remontowe zajadle polują na nie paralizatorami z wysokim napięciem. Bo kozy z upodobaniem zżerają izolację z kabli.
Tal biegnie. Kozy unoszą głowy, przeżuwając. Matki zabierają dzieci ze ścieżki szalonej, rozpędzonej, zboczonej istoty. Starsi mężczyźni, palący bidi i rozwiązujący krzyżówki w porannym słońcu, wodzą za nim wzrokiem, uradowani, że coś, cokolwiek, się dzieje. Młodzi, znudzeni mężczyźni krzyczą i buczą.
Przypływ chemii kończy się, słabnie. Tal nie jest stworzone do biegania. Ogląda się przez ramię. Pistolety w dłoniach mężczyzn latają w górę i w dół. Czarne, brutalne pistolety. To wszystko zmienia na rolniczych piętrach White Fortu. Kobiety unoszą dzieci do środka. Staruszkowie się chowają. Młodzi cofają odrobinę.
— Pomóżcie! — krzyczy Tal.
Łapie pojemniki, kupy papieru, koszyki, cokolwiek, co może ich kosztować choćby sekundę, zwala to w dół za sobą. Nad szerokimi podniebnymi alejami wisi na obwisłych sznurkach codzienne pranie — sari, dhoti, lungi. Przemyka pod ociekającym dhobi, wyciąga ręce, wywracając drążek za drążkiem. Słyszy wilgotne przekleństwa, odwraca się i widzi, jak pogoń wyplątuje się z mokrego, zielonego sari. W zasięgu wzroku ma azyl, windę towarową na końcu uliczki, wypełniającą się uczniami po lekcjach. Tal rzuca się w zasuwające się drzwi, przemyka mimo spłoszonej opiekunki. Winda szarpie i zaczyna zjeżdżać. Tal słyszy głosy. Zerka w górę, widzi wychylonych za poręcz dwóch dakoitów z wyciągniętą bronią. Tal, wciśnięte między czarnookie uczennice podstawówki w eleganckich mundurkach, macha im dłonią.
Słońce rzuca parzące promienie w kaniony ulic Varanasi, a Tal nurkuje w godzinę tłoku. Prześlizguje się między uczniami, urzędnikami w białych koszulach na rowerach, ulicznymi i sklepowymi sprzedawcami, wyłażącymi z bram bezdomnymi, studentami w markowych ciuchach i japońskich butach, dwukółkami załadowanymi wysoko kartonami z bielizną Lux Macroman i eleganckimi damami pod baldachimami rowerowych riksz. W każdej chwili ktoś z tego tłumu może skojarzyć je z pierwszą stroną niesionej pod pachą gazety, śniadaniowym biuletynem informacyjnym na palmerze, z reklamującym gazety stojakiem albo informacją przewijającą się po ekranie reklamowym, jakich pełno na każdym skrzyżowaniu i placyku. Jeden krzyk; jeden łapiący za rękaw ruch ręki; jedno „Ej, ty, stój!” i cały ten chaotyczny ruch indywidualności skrystalizuje się w tłum, jedną wolę, jeden cel.
Tal zeskakuje po zaśmieconych schodach do miejskiej kolejki. Nawet jeśli zabójcom udało się wyśledzić je w ulicznym zamęcie, nie mogą liczyć, że wytropią je w labiryncie varanaskiego metra. Tal omija kolejkę do czytnika tęczówek, wślizguje się w ogonek dla pań, które nie pozwalają Varanaskiej Szybkiej Kolei Miejskiej na taką poufałość wobec własnych oczu. Wrzuca pięć rupii do kołowrotka i przeciska się przez niego, zanim kobiety Nowego Varanasi zdążą zaprotestować.
Przeciska się po peronie do części dla kobiet. Wypatruje w tłumie kilwateru za przepychającymi się zabójcami. Tak łatwo tu zginąć. Jedno szturchnięcie, gdy z tunelu wypada pociąg. I nadchodzi fala depresyjna, popioły po sztucznej adrenalinie wypłukują się z krwiobiegu. Tal wzdryga się, małe, samotne i bardzo, bardzo paranoiczne. Napływa mdląco gorące, elektryczne powietrze; na stację wpada metro. Tal przejeżdża dwie stacje w wagonie tylko dla kobiet i wysiada. Odlicza jeden pociąg, dwa, potem znów wsiada do części zastrzeżonej dla kobiet. Nie ma pojęcia, czy dobrze robi — nie wie, jak się dobrze robi. Czy są jakieś poradniki, jak zgubić morderców w metrze?
Automatyczny pociąg pędzi przez bebechy Varanasi, podskakując na złączach i zwrotnicach. Pośród kobiet Tal czuje się nagie. Słyszy ich myśli: „To nie miejsce dla ciebie, nie wiemy, kim byłoś, ale jedną z nas już nie jesteś, hidżro”. Wtem serce mu zamiera. Biurowa dziewczyna wciśnięta między słupek a gaśnicę, znalazła miejsce, by rozłożyć „Bharat Timesa”. Skupia się na ostatniej stronie, wynikach krykieta. Jedynka — krzyczy osiemdziesięciopunktowym tytułem i zdjęciem na pół strony. Patrzy na siebie, twarz blada w świetle lampy błyskowej, oczy wielkie jak księżyce.
Читать дальше