Trzy tygodnie później narodziło się państwo, a miejsce wojny zajął serial. W miesiąc od proklamacji nowego Bharatu, kolejni ludzie przywieźli jeszcze więcej kabli, teraz światłowodowych, a nimi przyszły informacje, gupśap i serial. Nauczycielka Jaitly ostro protestowała przeciwko Miastu i wsi jako zamulającej mózgi propagandzie, nadawanej przez państwo, by stłumić prawdziwą polityczną debatę, jednak frekwencja na jej zajęciach malała z tygodnia na tydzień, kobieta za kobietą, aż wreszcie musiała wrócić do miasta, zwyciężona przez sprawy Prekashów i Ranjanów. Teraz wieś spotykała się przed państwowym panoramicznym telewizorem. Parvati stawała się kobietą w świetle Miasta i wsi. Z niego nauczyła się wszystkiego, czego potrzeba, by być idealną żoną. Po sześciu miesiącach była w Varanasi, nabierając ostatecznego towarzyskiego poloru, który pozwoli jej brylować na najlepszych imprezach i durbarach w mieście. Pół roku później, na weselu jakiegoś kuzyna kuzynki, usłyszała szept swojego dziesiątego kuzyna po kisielu, Deeptiego, spojrzała, gdzie jej sugerował, na drugą stronę oświetlonego lampionami ogrodu, przez świetlistą markizę, na chudego, uczenie wyglądającego mężczyznę, który ukradkiem na nią zerkał. Pamięta, że drzewo, pod którym stał, było obwieszone świeczkami w wiklinowych klateczkach dla ptaków. Wyobraziła go sobie w aureoli z gwiazd.
Kolejne sześć miesięcy i wszystko było załatwione, posag wpłynął na konto matki Parvati w banku grameen, zamówiona taksówka zawiozła jej nieliczne bagaże do nowego apartamentu na ostatnim piętrze w samym sercu Varanasi. Tylko że w wyłożonych cedrem szafach te rzeczy wyglądały jak nieszczęście, a apartament może i był luksusowy, ale teraz wszyscy wyprowadzali się z brudnego, zatłoczonego i hałaśliwego Kashi do zielonego, spokojnego Cantonmentu, a chudy człowiek o wyglądzie naukowca okazał się tylko policjantem. Jednakże wystarczało jedno słowo albo skinienie ręki i pojawiali się Prekashowie i Ranjanowie, na każde zawołanie, równie chętnie w Varanasi, jak w Kothkai. Nie znali snobizmu, nie zważali na kasty, a ich wyskoki i skandale zawsze były ciekawe.
* * *
W czwartek Krishan pracuje na dachu do późna. Trzeba dokończyć wiele palących spraw; podciągnąć prąd do irygacji kropelkowej, wyfugować szczeliny między okrągłymi kamieniami na ścieżce, poskręcać wsporniki do bambusowych parawanów wokół medytacyjnego stawku. Powtarza sobie, że dopóki nie skończy tych kłopotliwych drobiazgów, nie będzie mógł zabrać się za kolejne rzeczy, naprawdę jednak ma ochotę znowu zobaczyć pana Nandhę, tego Psa Kryszny. Wie z gazet i gadki w radiu, co oni robią, ale nie rozumie, dlaczego to, na co polują, jest tak przerażająco niebezpieczne. Pracuje więc, aż słońce zmienia się w krwawą kulę na zachodzie, za wieżowcami dzielnicy finansowej, dokręcając śruby i czyszcząc narzędzia, aż usłyszy zamykające się piętro niżej drzwi i głos Parvati wychodzący na spotkanie głębszym, nieartykułowanym męskim pomrukom. Z każdym krokiem po schodach w dół słyszy coraz wyraźniej. Ona go błaga, prosi, żeby ją gdzieś zabrał. Chce gdzieś pójść, wydostać się z tego podniebnego mieszkania. Jego głos jest zmęczony, płaski, Krishan wie, że na nic się nie zgodzi. Stawia torbę i czeka przy drzwiach. Mówi sobie, że nie podsłuchuje. Drzwi są cienkie, a słowa i tak doskonale słychać. Policjant traci cierpliwość. Głos mu twardnieje, jak rodzicowi znużonemu marudnym dzieckiem. Wtem Krishan słyszy gniewne warknięcie, zgrzyt odsuwanego od stołu krzesła. Chwyta torbę, schodzi w dół głównych schodów. Pan Nandha, z twarzą zaciętą, jak wyrzeźbioną, przechodzi obok schodów ku drzwiom wejściowym. Mija Krishana, jakby był jaszczurką na ścianie. Parvati wychodzi z kuchni. Ona i pan Nandha patrzą na siebie z dwóch przeciwnych końców hallu. Krishan, niewidzialny, jest uwięziony między ich głosami.
— No to idź! — krzyczy ona. — Skoro to takie ważne.
— Tak — odpowiada pan Nandha. — To bardzo ważne. Ale nie będę zanudzał cię sprawami bezpieczeństwa narodowego. Otwiera drzwi na klatkę z windami.
— Będę sama, ciągle jestem sama! — Parvati opiera się o chromowaną balustradę, lecz drzwi już się zamknęły, mąż poszedł nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem. Teraz dostrzega Krishana.
— Ty też idziesz?
— Powinienem.
— Nie zostawiaj mnie. Ciągle jestem sama, nie cierpię sama siedzieć.
— Naprawdę powinienem już iść.
— Jestem sama.
— Ma pani swoje Miasto i wieś — ryzykuje Krishan.
— To tylko durny serial! — krzyczy Parvati. — Durny program telewizyjny. Naprawdę myślisz, że w to wierzę? Myślisz, że jestem jakąś wiejską głupią babą, która nie odróżnia telewizji od życia? — Przełyka złość. Tresura kobiet z Kothkai bierze górę. — Przepraszam, że to powiedziałam. To nie do ciebie powinnam się z tym zwracać. Nie powinieneś słyszeć takich rzeczy.
— Nie, to mnie jest przykro — mówi Krishan. — On nie powinien się do pani odzywać jak do dziecka.
— To mój mąż.
— Proszę wybaczyć, to niestosowne, co powiedziałem. Muszę iść. Tak będzie najlepiej.
— Tak — szepcze Parvati. Oświetla ją obniżające się słońce, prześwietlające okna apartamentu, barwi jej skórę na złoto. — Tak będzie najlepiej.
Złoty blask jest jak bursztyn, w którym zatrzymuje się ta chwila. Krishanowi jest aż niedobrze z napięcia. Przyszłość balansuje na ostrzu igły. Ich upadek może go zmiażdżyć, zmiażdżyć ją, zniszczyć ich wszystkich w tym apartamencie. Unosi torbę. Jego zaś unosi pobudzenie.
— Jutro — mówi rozdygotanym głosem. — Jutro na stadionie doktora Sampurnananda będzie mecz krykieta. Anglia-Bharat, trzeci mecz testowy. I pewnie ostatni, bo Anglia zaraz odwoła swoją drużynę do kraju. Może pani mogłaby… może ewentualnie… mogłabyś pójść?
— Z tobą?
Serce Krishana wali, potem dochodzi świadomość.
— Nie, oczywiście że nie, nie mogłabyś się pokazać publicznie z…
— Ale bardzo chciałabym obejrzeć mecz testowy, szczególnie że z Anglią. Wiem! Damy z Cantonmentu się wybierają. Będziemy w innych sektorach, rozumiesz. Ale będziemy razem, wspólnie. Wirtualna randka, jak mówią Amerykanie. Tak, jutro tam pójdę i pokażę tym damulkom z Klubu, że w kwestii krykieta nie jestem wiejską ignorantką.
Słońce opadło, Parvati nie ma już złotej cery, bursztyn popękał, ale serce Krishana rozjaśnia światło.
— Tak zrobimy — odpowiada. — Jutro, mecz testowy. — Po czym chwyta torbę i winda porywa go w wieczny uliczny korek.
* * *
Stadion im. Doktora Sampurnananda to biała betonowa misa, gotująca się wolno pod beżowym niebem, pełna żaru i oczekiwania okalającego dysk świeżej, nawodnionej trawy, utrzymywanej w specjalnym mikroklimacie. Varanasi nigdy nie było liczącym się ośrodkiem krykieta, jak Kolkata, Chennai, Hyderabad czy nawet pobliska i niedawno rywalizująca o stołeczność Patna. Stadion Doktora niedawno jeszcze był wyboistym, wypalonym boiskiem ze zwiędłą trawą, na fałdzie którego nie ryzykowałby rzutu żaden liczący się międzynarodowy serwujący, której nie zechciałby bronić żaden wybijający. A potem nadszedł Bharat i ta sama odmieniająca wszystko ręka Ranów, która zmieniła Sarnath w bastion śmiałej architektury i nowoczesnej technologii, przeobraziła dawne boisko Sanskrit University w stadion na sto tysięcy miejsc. Typowa chybiona państwowa inwestycja — nigdy nie zapełnił się nawet do połowy, nawet na trzecim meczu testowym w roku 2038, kiedy Bharat rozgromił kulejącą Australię i wygrał puchar, po raz pierwszy i ostatni. Dzisiaj jego pole klimatyczne utrzymuje soczewkę chłodnego powietrza w rozgrzanym czterdziestostopniowym otoczeniu, mimo to biali ludzie na murawie ciągle potrzebują rzucanych na boisko plastikowych worków z wodą. Bharat ma 55 w 3, lunch spóźnia się o godzinę, a wysoko nad stadionem uganiają się bharackie i awadhskie aeailoty. Chwilowo akcja w stratosferze jest ciekawsza niż na boisku, przynajmniej dla kibicujących kobiet w ocienionym markizą Sektorze 17. Sektor należy do męża pani Sharma, właściciela firmy developerskiej w Sarnath, który kupił go, by odliczyć sobie od podatku w ramach wydatków reprezentacyjnych i przyjmuje w nim znajomych, gości oraz klientów. W tym sezonie jest to liczące się miejsce spotkań dam z towarzystwa. Są piękną plamą koloru, jak skrzynka z kwiatami na ścianie kamienicy. Mrużą oczy za ciemnymi okularami zachodnich marek, obserwując przeplatające się helisy smug kondensacyjnych. Odkąd dzielni dźawani Bharatu podczas śmiałego nocnego wypadu z Allahabadu zajęli tamę Kunda Khadar, wszystko się zmieniło. Pani Thakkur wyrokuje, że samoloty wypatrują awadhskiego ataku.
Читать дальше