— Właściwie to z energii punktu zerowego. A ty masz bardzo eleganckie kostki.
Wydaje mu się, że widzi cień uśmiechu.
— No dobra, jak mam postępować z tymi ludźmi?
— Wcale — odpowiada Marianna Fusco. — Podasz rękę, uśmiechniesz się grzecznie, wysłuchasz, co mają do powiedzenia i nie zrobisz absolutnie nic. A potem zameldujesz się z powrotem u mnie.
— To nie idziesz ze mną?
— Panie zabawny, tu jest pan zdany na siebie. Ale bądź przygotowany, że po południu Govind złoży Rameshowi propozycję.
Kiedy dociera na lotnisko, czoło zaczyna mu się łuszczyć. Samochód przejeżdża przez strefę wysadzania pasażerów, odbierania pasażerów, przez strefę zakazu parkowania pod groźbą odholowania i dociera do strefy dla prywatnych odrzutowców, a stamtąd przez podwójne szlabany prosto na płytę, do prywatnego tilt-jeta stojącego na silnikach i ogonie jak modliszka. Assamska hostessa w nieskazitelnym tradycyjnym stroju otwiera drzwi, robi namaste jak rozkwitający kwiat i prowadzi Vishrama na miejsce. Macha Mariannie Fusco i merol odjeżdża. Samotny lot.
Ręka hostessy waha się przez moment, gdy sprawdza mu zapięcie pasa, on jednak nie zauważa, bo zaraz czuje, jak brzuch i jaja mu obwisają — tilt-jet wystrzela w powietrze, opuszcza nos i przelatuje ponad lśniącymi mosiądzem wieżami Varanasi. Jakaś stale czuwająca część jego osobowości rejestruje obecność atrakcyjnej kobiety w pobliżu, on jednak cały czas przyciska twarz do szyby: tilt-jet przemyka ponad nadrzecznymi kapliczkami, ghatami, pałacami i haweli, lecąc kursem wzdłuż Bogini Gangi. Śikara świątyni Vishwanath oślepia złotem. W końcu zwraca uwagę na dłoń na swoim udzie, kiedy silniki ustawiają się poziomo, a pilot wchodzi na pułap podróżny.
— Sahib, mogę przynieść panu jakąś maść na to czoło — mówi idealna, okrągła twarzyczka, jak księżyc w pełni, tuż przez jego twarzą.
— Dziękuję, przeżyję — odpowiada Vishram Ray.
Nadchodzi pierwsza lampka szampana. Przynajmniej Vishram zakłada, że to pierwsza. Dla niego także ostatnia, choć oczekuje się, że będzie nadużywał gościnności. Jest zimny i bardzo bardzo dobry, a Vishram, pijąc w powietrzu, zawsze czuje się jak bóg. W dole ciągną się basti, pstrokate plastikowe dachy, ściśnięte tak ciasno, że wyglądają jak rozłożony na ziemi piknikowy obrus. Tilt-jet leci wzdłuż rzeki aż na skraj przestrzeni powietrznej Patny, gdzie skręca na południe. Vishram powinien zapoznać się z przygotowanymi informacjami, ale Bharat go oszałamia. Tytaniczna konurbacja slumsów rozpada się we wzór z pól i wsi, w miarę oddalania się z zasięgu rzeki, zmieniający się nagle z wymęczonej żółcieni w wysuszoną biel. Dwa tysiące lat temu niewiele by się to różniło — a wtedy Vishram Ray byłby naprawdę bogiem lecącym nad świętym Bharatem w bój z rakszasami czarnego południa. Potem jego oczy wychwytują linię wysokiego napięcia i szereg turbin wiatrowych obracających się leniwie w ciężkim, suchym powietrzu. To turbiny Ray Power. Jego brata. Wpatruje się w żółtą mgiełkę na horyzoncie. Czyżby wyobrażał sobie linię cienia w brunatnym, unoszącym się wysoko w atmosferze smogu, linię zwiastującą nadchodzące chmury? W końcu będzie monsun? Wypalone skały równiny ciemnieją do beżu, do żółtego, w miarę jak teren się unosi, pojawiają się kępy zielonych drzew. Tilt-jet wznosi się skrajem płaskowyżu, potem wlatuje nad wysoki las. Po zachodniej stronie snuje się strużka dymu, zwiewana przez wiatr na północ. Ta zieleń to kłamstwo, las jest suchy jak pieprz, łatwopalny po trzech latach suszy. Vishram kończy szampana — bez gazu i nagrzanego od dłoni — gdy zapala się lampka polecająca zapięcie pasów.
— Zapiąć panu? — mówi hostessa, znów zanadto się przybliżając. Vishram wyobraża sobie tik irytacji na tej pięknej, zrobionej twarzy.
Nie dałem się uwieść. Tilt-jet wchodzi w spiralę przed lądowaniem. Turbiny zmieniają ton, co sygnalizuje, że silniki ustawiają się do lądowania, lecz Vishram, patrząc w dół, nie widzi nic, co przypominałoby lotnisko. Samolot dryfuje nad pokrywą leśną, tak nisko, że gazy odrzutowe zmiatają liście z gałęzi. Potem huk silników wzmaga się maksymalnie i Vishram opada między korony drzew, ptaki rozpierzchają się we wszystkie strony nagłą eksplozją skrzydeł, i tilt-jet z delikatnym podskokiem ląduje. Silniki cichną do jęku. Assamska dziewczyna robi coś z drzwiami. Wlewa się żar. Zaprasza go gestem.
— Panie Ray.
U podstawy schodów stoi stary Radźput z sumiastym siwym wąsem i turbanem zwiniętym tak ciasno, że Vishram czuje współczującą migrenę. Za nim stoi w szeregu kilkunastu mężczyzn w khaki w kolonialnych kapeluszach przekrzywionych bardzo mocno na bok, trzymających przekrzywione wielkie karabinki szturmowe.
— Panie Ray, witamy bardzo serdecznie w Rezerwacie Tygrysów Palamau — mówi z ukłonem Radźput.
Assamska dziewczyna zostaje w tilt-jecie. Kapelusznicy z karabinkami rozchodzą się we wszystkie strony, gdy Radźput prowadzi Vishrama od samolotu, który wylądował na kolistej polanie gołej ziemi pośród gęstego bambusa i krzaków. Pomiędzy drzewa prowadzi piaszczysta ścieżka. Wzdłuż niej stoi sporo solidnie zbudowanych drewnianych chat.
Vishramowi wydaje się, że jest ich o wiele za dużo. Żadna nie jest dalej niż o dystans panicznego sprintu.
— Po co ich tylu? — pyta.
— Na wypadek ataku tygrysów — odpowiada Radźput.
— Wyobrażam sobie, że po hałasie, jaki zrobiliśmy, lądując, wszystko, co mogłoby nas zjeść, jest wiele kilometrów stąd.
— O nie, sir, zupełnie nie. Nauczyły się kojarzyć odgłos silników.
„Z czym?” — ma ochotę zapytać Vishram, ale nie potrafi się skłonić. Jest chłopakiem z miasta. Chłopak. Z miasta. Słyszycie, ludojady? Po uszy różnych obrzydliwych chemikaliów.
Powietrze jest czyste i pachnie wzrostem, śmiercią i wspomnieniem wody. Kurzem i upałem. Ścieżka zakrzywia się tak, że lądowiska nie widać już po paru krokach. Na tej samej zasadzie do ostatniej chwili nie widać myśliwskiego pawiloniku. W jednej chwili zielono, pełno liści i szeleszczących pędów — w kolejnej pnie zmieniają się w pale, drabiny i schodki, a pomiędzy koronami drzew pojawia się wielki, drewniany myśliwski pawilon, jak galeon uniesiony monsunem i ciśnięty w las.
Biali mężczyźni w wygodnych, a więc kosztownych garniturach opierają się o balustradę balkonu, witając go machaniem rękami i uśmiechami.
— Panie Ray! Prosimy na pokład!
Ustawiają się w szpaler na drewnianym trapie, jakby witali na pokładzie admirała. Clementi, Arthurs, Weitz i Siggurdson. Mają energiczne uściski dłoni, patrzą prosto w oczy i emanują fałszywą serdecznością prosto ze szkół biznesu. Vishram nie wątpi, że przy golfie, czy innej muy macho grze symbolizującej władzę, wytarliby nim podłogę i wetknęli kij w dupę. Jego teoria na temat golfa głosi: nie należy uprawiać sportów, które wymagają przebrania się za własnego pradziadka. Rysują mu się pierwsze zaczątki skeczu o golfie. Gdyby tylko nadal prowadził życie, które pozwala mu na wygłaszanie monologów ze sceny.
— Świetne miejsce na lunch, nieprawdaż? — mówi Arthurs, wysoki, o profesorskiej aparycji, prowadząc Raya drewnianymi galeryjkami, pnącymi się spiralnie coraz wyżej i wyżej wśród gałęzi. Mężczyźni z karabinami zadzierają głowy. — Taka szkoda: Bhagwandas mówi, że prawie nie ma szans zobaczyć tygrysa. — Ma nosowy, lekko gęgający bostoński akcent.
Czyli księgowy, wyrokuje Vishram. W Glasgow mówiło się, że zawsze trzeba mieć prawników-katolików i księgowych-protestantów. Przechodzą przez szereg kelnerów w eleganckich piżamach i turbanach prosto z Rudyarda Kiplinga. Rozwierają się dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi rzeźbione w sceny bitewne z Mahabharaty i maîte d’ prowadzi ich na posiłek, do obniżonej jadalni, wyłożonej poduchami, z niskim stołem, która byłaby potwornie kiczowata, gdyby panoramiczne okna pod okapami nie otwierały się na wodopój. Brzeg rzeki jest zdeptany na błoto, Vishramowi wydaje się jednak, że widzi aksisa nerwowo siorbiącego brudną, brunatną wodę, kręcącego uszami w nieustannej czujności, Przypomina sobie Varanasi, jego plugawą wodę i radarowe systemy obronne.
Читать дальше