Robert Silverberg - Stochastyk

Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Silverberg - Stochastyk» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Gdańsk, Год выпуска: 1993, ISBN: 1993, Издательство: Gold, RYT, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Stochastyk: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Stochastyk»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Kiedy przeszłość krzyżuje się z przyszłością…
Nowy York. Ostatnie miesiące XX wieku. Lew Nicholas — ekspert w dziedzinie prognozowania przyszłości — osiągnął pozycję szarej eminencji, „twórcy królów”, człowieka, który mógłby doprowadzić Paula Quinna do Białego Domu w roku 2004.

Stochastyk — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Stochastyk», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Pragnąłem władzy. Pragnąłem być Prezydentem, Królem, Cesarzem, Papieżem i Dalaj Lamą. Mogłem wspiąć się na wyżyny wyłącznie dzięki Quinnowi i tylko w ten jeden sposób. Trzymając na wodzy człowieka, który trzymał wodze. Stałbym się swoim własnym ojcem i zostałbym również dobrym wujkiem wszystkich ludzi.

11

Pod koniec marca 1999 roku nadszedł pewien mroźny dzień, który rozpoczął się podobnie do innych dni — od czasu kiedy zacząłem pracować dla Paula Quinna — ale jeszcze przed południem przybrał zupełnie nieoczekiwany przebieg. Wstałem jak zwykle piętnaście po siódmej. Prysznic wzięliśmy razem z Sundarą, pod pretekstem oszczędności wody i energii, ale tak naprawdę oboje byliśmy fetyszystami mydła i uwielbialiśmy mydlić się nawzajem, aż stawaliśmy się śliscy niczym foki. Szybkie śniadanie, o ósmej kapsuła podmiejska na Manhattan. Wstąpiłem najpierw do swojego biura w mieście, biura firmy „Lew Nichols Associates”, które utrzymywałem wraz ze zredukowanym do minimum personelem, w czasie kiedy pozostawałem na liście płac urzędników miejskich. Zająłem się rutynową analizą prognostyczną drobnych problemów administracyjnych — lokalizacją nowej szkoły, zamknięciem starego szpitala, zmianami w planie przestrzennym miasta pozwalającymi na budowę w dzielnicy mieszkalnej ośrodka likwidacji dla kokainistów z uszkodzeniami mózgu — rzeczami trywialnymi, choć potencjalnie wybuchowymi w mieście, w którym nerwy każdego obywatela są napięte bez jakiejkolwiek nadziei na rozluźnienie, a niewielkie nawet rozczarowania zaczynają zaraz wyglądać jak nieznośne klęski. Później, około południa, pojechałem do centrum, do gmachu Urzędu Miejskiego na konferencję i lunch z Bobem Lombroso.

— Pan Lombroso przyjmuje jakiegoś gościa — poinformowała mnie sekretarka — ale prosił, żeby pan od razu wszedł.

Gabinet Lombroso stanowił odpowiednią dla niego scenę. Bob jest wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną pod czterdziestkę, wyglądającym nieco teatralnie: majestatyczna postać z ciemnymi, kędzierzawymi, posrebrzonymi na skroniach siwizną włosami, z szorstką, czarną, krótko przyciętą brodą, jasnym, szerokim uśmiechem i energicznymi, żywymi manierami świetnie prosperującego handlarza dywanów. Biuro, które przemeblował, na własny koszt, ze stylu Wczesnej Biurokracji, było ozdobnym, lewantyńskim gabinetem, ciepłym i pachnącym, o mrocznych, lśniących, obitych skórą ścianach — grube dywany, ciężkie, brunatne, aksamitne zasłony, przyćmione hiszpańskie lampy z brązu z tysiącami perforacji, połyskliwe biurko, wykonane z kilku gatunków ciemnego drewna wykładanego płytkami z tłoczonego marokinu, ogromne, przypominające urny, chińskie wazy podłogowe i przechowywana w oszklonym, barokowym kredensie ukochana przez właściciela kolekcja średniowiecznych judałków — składały się na nią srebrne hełmy, napierśniki, wskaźniki do zwojów Prawa, haftowane zasłony Tory z synagog Tunezji bądź Iranu, filigranowe lampy szabasowe, świeczniki, kandelabry i szkatułki na przyprawy. W tym aromatycznym, klasztornym sanktuarium Lombroso królował nad finansami miejskimi niby książę Syjonu: biada nierozważnemu gojowi, który pogardziłby jego radą.

Gościem Boba był pięćdziesięciopięcio — lub sześćdziesięcioletni drobny mężczyzna o chorobliwym wyglądzie, cherlawy, niepozorny osobnik z wąską, owalną głową, zwieńczoną rzadką strzechą krótkich, siwych włosów. Ubrany był tak pospolicie, w stary, niechlujny, brązowy garnitur z epoki Eisenhowera, że zimny strój Lombroso sprawiał przy nim wrażenie najskrajniejszej, pawiej ekstrawagancji, i nawet ja w swojej pięcioletniej, kasztanowej, przetykanej miedzianą nitką pelerynie czułem się jak dandys. Nieznajomy siedział cichutko, zgarbiony, ze splecionymi na kolanach dłońmi. Wyglądał anonimowo, był niemal niewidzialny, jeden z tych urodzonych przeciętniaków o podeszłej ołowianym półtonem cerze i sflaczałych policzkach, mówiący zarówno z duchowym, jak i fizycznym wyczerpaniem. Widocznie czas pozbawił tego człowieka wszelkich sił, jakie mógł kiedyś posiadać.

— Poznaj Martina Carvajala, Lew — powiedział Lombroso. Carvajal wstał i uścisnął mi dłoń. Miał zimną rękę.

— Przyjemnie mi nareszcie zapoznać pana, panie Nichols — powiedział łagodnym, tępym głosem, dochodzącym do mnie z odległych rejonów wszechświata.

Dziwne było to jego niezwykłe, dwornie sformułowane powitanie. Zastanawiałem się, co on tam robi. Wyglądał na człowieka pozbawionego jakiejkolwiek energii, niczym kandydat na jakąś wyjątkowo skromną posadę biurową, albo — co bardziej prawdopodobne — jak wiszący u klamki Lombroso ubogi krewny, który przyszedł po miesięczne wsparcie; ale do nory Administratora Finansów, Boba Lombroso, wpuszczano jedynie ludzi potężnych.

Carvajal nie był jednak biologicznym reliktem, za jaki go wziąłem. Już w chwili naszego powitania odczuł chyba jakiś nieprawdopodobny przypływ sił witalnych: zrobił się wyższy, rysy jego twarzy ściągnęły się, a cerę rozjaśnił mu nieokreślony, śródziemnomorski rumieniec. Jedynie oczy, martwe i posępne, zdradzały wewnętrzną, życiową pustkę.

— Pan Carvajal był jednym z naszych najhojniejszych sponsorów podczas kampanii wyborczej na stanowisko burmistrza — powiedział sentencjonalnie Lombroso, rzucając mi słodkie, fenickie spojrzenie — mówiące: „Bądź dla niego uprzejmy, Lew, chcemy więcej jego złota”. Fakt, że ten bezbarwny, biednie ubrany nieznajomy okazał się zamożnym dobroczyńcą kampanii wyborczej, któremu prawi się komplementy, nadskakuje i którego wpuszcza się do świątyni zapracowanego urzędnika, wstrząsnął mną do głębi, bo rzadko zdarzało mi się ocenić kogoś tak całkowicie nietrafnie. Udało mi się jednak uśmiechnąć grzecznie i zapytać:

— Czym pan się zajmuje, panie Carvajal?

— Inwestycjami.

— To jeden z najbardziej przenikliwych i najlepszych prywatnych spekulantów giełdowych, jakich znam — podsunął Lombroso.

Carvajal z samozadowoleniem skinął głową.

— Utrzymuje się pan wyłącznie z gry na giełdzie? — spytałem.

— Wyłącznie.

— Nie sądziłem, że ktoś to naprawdę potrafi.

— Ależ tak, tak, to możliwe — powiedział Carvajal. Głos miał cienki i chrapliwy jak pomruk z grobowca. — Wymaga jedynie przyzwoitej znajomości aktualnych trendów i odrobinę odwagi. Nie spekulował pan nigdy na giełdzie, panie Nichols?

— Trochę się w to bawiłem.

— Jak się panu powiodło?

— Nie najgorzej. Posiadam akurat przyzwoitą znajomość aktualnych trendów. Ale nie czuję się swobodnie, kiedy zaczynają się gwałtowne wahania. Wzrost o dwadzieścia punktów, spadek o trzydzieści — nie, dziękuję. Wolę chyba pewniki.

— Ja też — odparł Carvajal nadając swojemu oświadczeniu impulsywną nutkę — cień znaczenia ukrytego za znaczeniem, który mnie zakłopotał i zaniepokoił.

W tej samej chwili słodko zadźwięczał dzwonek w wewnętrznym gabinecie, do którego wchodziło się z krótkiego korytarzyka na lewo od biurka. Wiedziałem, że dzwonił burmistrz — sekretarka zawsze przełączała telefony Quinna do małego gabinetu, jeżeli Lombroso oficjalnie przyjmował nieznajomych gości. Bob przeprosił nas i szybkimi, ciężkimi krokami, które wstrząsnęły wyłożoną dywanami podłogą, poszedł odebrać telefon. Kiedy znalazłem się sarn na sam z Carvajalem, ogarnął mnie nagle dziwny niepokój; paliła mnie skóra i czułem ucisk w gardle, jak gdyby w chwili, w której zniknęła neutralizująca obecność Lombroso, zaczęła płynąć do mnie od Carvajala jakaś potężna, nieprzeparta emanacja psychiczna. Nie mogłem zostać z nim dłużej.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Stochastyk»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Stochastyk» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Robert Silverberg - He aquí el camino
Robert Silverberg
Robert Silverberg - Rządy terroru
Robert Silverberg
Robert Silverberg - Poznając smoka
Robert Silverberg
Robert Silverberg - The Old Man
Robert Silverberg
Robert Silverberg - The Nature of the Place
Robert Silverberg
Robert Silverberg - The Reality Trip
Robert Silverberg
Robert Silverberg - The Songs of Summer
Robert Silverberg
Robert Silverberg - The Secret Sharer
Robert Silverberg
Robert Silverberg - Good News from the Vatican
Robert Silverberg
libcat.ru: книга без обложки
Robert Silverberg
Отзывы о книге «Stochastyk»

Обсуждение, отзывы о книге «Stochastyk» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x