Światła były zapalone. Na koślawej kanapie naprzeciw nich siedział mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach i w szarym garniturze. Był mocno zbudowany, lecz nieskazitelnie ubrany, miał idealnie wygolone policzki: żadnych zacięć, podrażnień czy braków. Był doskonale ostrzyżony i uczesany, każdy włos na jego głowie był na swoim miejscu.
— Pan McNulty — przedstawiła Kathy słabym głosem. Wstając, mocno zbudowany mężczyzna wyciągnął w kierunku Jasona prawą rękę. Jason odruchowo zamierzał ją uścisnąć.
— Nie — powiedział. — Nie zamierzam ściskać panu ręki; chcę zobaczyć pańskie dokumenty, te, które ona dla pana zrobiła. Proszę mi je dać.
Bez słowa — nie było o czym mówić — Jason podał mu swój portfel.
— Nie zrobiłaś ich — stwierdził McNulty po krótkich oględzinach — chyba że stałaś się o niebo lepsza.
— Niektóre z tych dokumentów mam od lat — powiedział Jason.
— Naprawdę? — mruknął McNulty. Zwrócił mu portfel i dokumenty. — Kto podrzucił mu mikronadajnik? — zapytał Kathy. — Ty? Ed?
— Ed — odpowiedziała Kathy.
— I co my tu mamy? — rzekł McNulty, mierząc wzrokiem Jasona, jakby brał wymiary trumny. — Mężczyzna po czterdziestce, dobrze ubrany, modne ciuchy. Drogie buty… zrobione z prawdziwej skóry. Zgadza się, panie Taverner?
— Bukat — odparł Jason.
— Według dokumentów jest pan muzykiem — rzekł McNulty. — Gra pan na jakimś instrumencie?
— Śpiewam.
— Niech pan coś dla nas zaśpiewa.
— Idź do diabła — odrzekł Jason i zdołał zapanować nad głosem; słowa zabrzmiały dokładnie tak, jak chciał. Nie głośniej, nie ciszej.
— On wcale nie pęka. Wie kim jestem? — powiedział McNulty do Kathy.
— Tak. Ja… powiedziałam mu. Częściowo.
— Powiedziałaś mu o Jacku — mruknął McNulty. A do Jasona rzekł: — Nie ma żadnego Jacka. Ona uważa inaczej, ale to zwykłe urojenia. Jej mąż zginął trzy lata temu w wypadku drogowym, nigdy nie był w obozie pracy.
— Jack żyje — wtrąciła Kathy.
— Widzi pan? Doskonale przystosowała się do świata zewnętrznego, oprócz tej jednej idei. Nie może się jej pozbyć, tylko ona stabilizuje jej życie. — Wzruszył ramionami. — To nieszkodliwa idea i zapewnia jej równowagę. Dlatego nie próbujemy jej leczyć psychiatrycznie.
Kathy zaczęła cicho płakać. Wielkie łzy spływały jej po policzkach i opadały, jak kleksy, na bluzkę. Tu i tam pojawiły się ślady łez w postaci ciemnych plam.
— Za parę dni porozmawiam z Edem Pracim — oznajmił McNulty. — Zapytam go, dlaczego podrzucił panu mikronadajnik. On miewa przeczucia; pewnie kierował się przeczuciem.
— Po chwili dodał: — Proszę pamiętać, że dokumenty w pańskim portfelu to kopie tych, które znajdują się w różnych bankach danych rozsianych na kuli ziemskiej. Te kopie są zadowalające, ale może zechcę sprawdzić oryginały. Miejmy nadzieję, że również są w porządku.
— Przecież to rzadko stosowana procedura. Statystycznie… — odezwała się Kathy słabym głosem.
— W tym przypadku — powiedział McNulty — sądzę, że warto spróbować.
— Dlaczego? — spytała.
— Ponieważ uważamy, że nie mówisz nam wszystkiego. Pół godziny temu ten człowiek przeszedł przez wyrywkową kontrolę. Śledziliśmy go za pomocą mikronadajnika. Jego papiery wydają mi się w porządku, ale Ed mówi…
— Ed pije — przerwała Kathy.
— Ale możemy na niego liczyć — uśmiechnął się McNulty; profesjonalny promyk zadowolenia w nędznym pokoiku. — A na ciebie nie zawsze.
Podsuwając mu książeczkę wojskową, Jason potarł palcem małą, trójwymiarową fo-tografę. Odezwał się blaszany głosik: „I jak, na wznak?”
— Jak to można podrobić? — spytał Jason. — Przecież to mój głos sprzed wielu lat, kiedy powołano mnie do wojska.
— Wątpię — rzekł McNulty. Spojrzał na zegarek. — Czy jesteśmy pani coś winni, panno Nelson, czy w tym tygodniu jesteśmy kwita?
— Kwita — odparła z trudem. A potem cichym, drżącym głosem dodała: — Kiedy Jack wyjdzie, wcale nie będziecie mogli na mnie liczyć.
— Dla ciebie — powiedział wesoło McNulty — Jack nigdy nie wyjdzie.
Mrugnął do Jasona, który odpowiedział mrugnięciem. Dwa razy. Rozumiał McNulty’ego. Ten człowiek żerował na słabości innych; prawdopodobnie od niego i jego osobliwych, wesołych kompanów Kathy nauczyła się manipulować ludźmi.
Teraz rozumiał, w jaki sposób stała się tym, kim była. Zdrada była na porządku dziennym; odmowa zdrady, jak w jego przypadku, graniczyła z cudem. Mógł tylko dziwić się swemu szczęściu i dziękować losowi.
Żyjemy w państwie zdrady, pojął nagle. Kiedy byłem osobistością, byłem nietykalny. Teraz jestem jak każdy inny; teraz staję przed tym, z czym oni zawsze mieli do czynienia, przed tym, z czym niegdyś się spotkałem, ale później wyrzuciłem z pamięci, ponieważ zbyt przygnębiające było wiedzieć… Kiedyś miałem wybór i wybrałem niewiedzę.
— Pójdzie pan ze mną — powiedział McNulty, kładąc grubą, piegowatą dłoń na ramieniu Jasona.
— Dokąd? — zapytał Jason; odsuwał się od policjanta tak samo, jak Kathy odsuwała się od niego. Ona również uczyła się od McNultych tego świata.
— Nie możecie go o nic oskarżyć! — wykrztusiła Kathy, zaciskając pięści.
— Nie zamierzamy go o nic oskarżać — odparł gładko McNulty. — Chcę tylko pobrać odciski palców, stóp, próbkę głosu i zrobić encefalograf. Dobrze, panie Tavern?
— Nie chciałbym poprawiać ofcera policji… — zaczął Jason i przerwał, widząc ostrzegawcze spojrzenie Kathy, po czym dokończył: — który wykonuje swoje obowiązki, więc pójdę z panem.
Może Kathy ma rację; może lepiej, że ten policjant przekręcił nazwisko Jasona Tavernera. Kto wie? Czas pokaże.
— Pan Tavern — mruknął leniwie McNulty, popychając go do drzwi. — To sugeruje piwo, miłe ciepło i wygody, prawda? — Obejrzał się na Kathy i powtórzył ostro: — Prawda?
— Pan Tavern to miły człowiek — wycedziła Kathy przez zaciśnięte zęby. Drzwi zamknęły się za nimi i McNulty sprowadził Jasona po schodach do holu, wdychając po drodze rozchodzący się wszędzie odór cebuli i przypraw.
W 469 komisariacie Jason Taverner poczuł się zagubiony w tłumie mężczyzn i kobiet, którzy kręcili się bez celu, czekając na wezwanie, zwolnienie, informacje czy rozkazy. McNulty wpiął mu w klapę marynarki jakiś kolorowy znaczek; tylko Bóg i policja wiedzieli, co oznacza.
Na pewno coś oznaczał. Umundurowany policjant za biurkiem sięgającym od ściany do ściany skinął na niego.
— W porządku — powiedział. — Inspektor McNulty wypełnił częściowo pański formularz J-2. Jason Tavern. Adres: Vine Street 2048.
Skąd McNulty wytrzasnął coś takiego, dziwił się Jason. Vine Street. Zaraz jednak zrozumiał, że to adres Kathy. McNulty założył, że mieszkają razem; przepracowany, jak wszyscy policjanci, wpisał dane wymagające najmniejszego wysiłku. Prawo natury: obiekt — żywa istota — wybiera najkrótszą drogę łączącą dwa punkty. Jason wypełnił formularz.
— Niech pan włoży rękę do tego otworu — polecił ofcer, wskazując maszynę do pobierania odcisków palców. Jason wykonał polecenie. — A teraz proszę zdjąć jeden but, lewy lub prawy, i skarpetkę. Może pan siąść tutaj.
Odsunął segment biurka, odsłaniając przejście i krzesło.
— Dzięki — mruknął Jason, siadając.
Gdy zdjęto mu odcisk stopy, powiedział do mikrofonu:
— Król Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego. — To stanowiło próbkę głosu. Następnie znów usiadł; na głowie założono mu końcówki, i maszyna ze szczękiem wypluła długi gęsto zapisany arkusz papieru; było po wszystkim. Elektroencefalograf. Na tym zakończyły się badania.
Читать дальше