Wiggin nadal zadawał pytania, o których myślał, że pochodzą od Wang-mu.
— Szansa naturalnego powstania takiego wirusa jest niewyobrażalnie mała. Zanim jeszcze powstałby szczep, który potrafi łączyć gatunki i kontrolować całą gaialogię, protodescolady zniszczyłyby wszelkie formy życia. Nie było czasu na ewolucję. Wirus jest nazbyt zabójczy. W najwcześniejszej postaci wybiłby wszystko, a potem sam zginął, pozbawiony organizmów do atakowania.
— Może atakowanie przyszło później — zauważyła Ela. — Mógł przecież ewoluować w symbiozie z jakimś innym gatunkiem, który korzystał z jego zdolności do genetycznej przemiany osobników. Szybkiej przemiany, w ciągu dni lub tygodni. Dopiero potem przeniósł się na inne gatunki.
— Możliwe — przyznał Andrew. Wang-mu przyszło coś do głowy.
— Descolada przypomina bogów — powiedziała. — Przybywa i odmienia każdego, czy on tego chce, czy nie.
— Tyle że bogowie mieli dość przyzwoitości, żeby odejść — mruknął Wiggin.
Odpowiedział od razu. Wang-mu zrozumiała, że Jane natychmiastowo transmituje obraz i dźwięk przez miliardy kilometrów przestrzeni. Z tego, co słyszała o kosztach takiej łączności, była ona dostępna tylko dla wojska. Prywatny przedsiębiorca, gdyby uzyskał łącze w czasie rzeczywistym, zapłaciłby tyle, że starczyłoby na domy dla wszystkich biedaków na całej planecie. A ja mam to za darmo, dzięki Jane. Widzę ich twarze, a oni widzą moją, dokładnie w chwili, kiedy mówią.
— Tak myślisz? — spytała Ela. — O ile się orientuję, kłopoty Drogi biorą się stąd, że bogowie nie odeszli i nie zostawili ich jednak w spokoju.
— Bogowie są jak descolada we wszystkich aspektach — odparła z goryczą Wang-mu. — Niszczą wszystko, co im się nie spodoba. A tych, których wybiorą, zmieniają nie do poznania. Qing-jao była kiedyś dobrą, rozsądną i wesołą dziewczyną. Teraz jest zawzięta, gniewna i okrutna. Wszystko przez bogów.
— Przez genetyczne manipulacje Kongresu — sprzeciwił się Wiggin. — Zmianę wprowadzoną świadomie przez ludzi, którzy chcieli przystosować was do własnych celów.
— Tak — szepnęła Ela. — Jak descolada.
— Co masz na myśli? — spytał Wiggin.
— Zmiana wprowadzona świadomie przez ludzi, którzy chcieli przystosować Lusitanię do własnych celów.
— Jakich ludzi? — zdziwiła się Wang-mu. — Kto mógłby zrobić coś tak okropnego?
— Ta myśl prześladuje mnie od lat — zaczęła Ela. — Nie mogłam zrozumieć, czemu na Lusitanii żyje tak mało gatunków. Pamiętasz Andrew, między innymi dzięki temu odkryliśmy, że descolada łączy je w pary. Wiedzieliśmy, że nastąpiła tu katastrofalna zmiana, która zgładziła większość gatunków i przekształciła nieliczne ocalałe. Dla większej części życia na Lusitanii descolada była bardziej zabójcza niż upadek asteroidu. Jednak zawsze zakładaliśmy, że skoro descoladę znaleźliśmy tutaj, musiała tu powstać drogą ewolucji. Wiedziałam, że to nie ma sensu… ale ponieważ wyraźnie nastąpiło, to bez znaczenia, czy ma sens, czy nie. Ale jeśli nie nastąpiło? Jeśli descoladę zesłali bogowie? Nie „boscy” bogowie, naturalnie, ale jakaś inteligentna rasa, która sztucznie stworzyła wirusa?
— To by było potworne — rzekł Wiggin. — Stworzyć taką truciznę i posłać ją do innych światów, nie wiedząc i nie przejmując się, co zabija.
— Nie truciznę — poprawiła go Ela. — Jeżeli naprawdę kieruje planetarnym systemem regulacji, może jest narzędziem terraformowania planet? My nigdy tego nie próbowaliśmy. Ludzie, a przedtem robale zasiedlały tylko światy, które lokalne życie doprowadziło do stanu bliskiego Ziemi. Stworzyło bogatą w tlen atmosferę i dostatecznie szybko pochłania dwutlenek węgla, by utrzymać temperaturę na rozsądnym poziomie, gdy słońce się rozpali. Jakaś inna rasa mogła uznać, że dla pozyskania planet do kolonizacji należy wcześniej wysłać descoladę… może nawet z wyprzedzeniem tysięcy lat. Wirus inteligentnie przebudowuje planety do potrzebnych warunków. A kiedy przybywają, żeby założyć gospodarstwo, mają pewnie jakiś antywirus, który wyłącza descoladę. Wtedy wprowadzają normalną gaialogię.
— Albo stworzyli wirusa tak, by nie atakował ich samych ani użytecznych zwierząt — dodał Wiggin. — Możliwe, że niszczą wszelkie zbędne dla siebie formy życia.
— Wszystko jedno. To by rozwiązywało każdy nasz problem. Całe to niewiarygodne, nienaturalne zestawienie molekuł w descoladzie… one istnieją tylko dlatego, że wirus bezustannie pracuje, by utrzymać te wewnętrzne sprzeczności. Ale nie miałam pomysłu, jak taka wewnętrznie sprzeczna molekuła mogła się pojawić. Wszystko się wyjaśnia, kiedy wiemy, że została zaprojektowana i wyprodukowana. Co krytykowały Qing-jao i Wang-mu? Że ewolucja nie mogła stworzyć descolady, a gaialogia Lusitanii nie może istnieć w naturze. Ona nie istnieje w naturze. To sztuczny wirus i sztuczna gaialogia.
— Czy to wam pomoże? — zapytała Wang-mu. Wyraz ich twarzy świadczył, że w ferworze dyskusji zupełnie o niej zapomnieli.
— Jeszcze nie wiem — przyznała Ela. — Ale pozwala na całkiem nowe podejście. Mogę założyć, że wszystko w wirusie ma jakiś cel, nie jest tylko zwykłą kombinacją aktywnych i pasywnych genów, jakie występują naturalnie… tak, to pomoże. A wiedza, że descolada została zbudowana, daje nadzieję, że zdołam ją zdemontować. Albo przebudować.
— Nie rozpędzaj się — upomniał ją Wiggin. — To wciąż tylko hipoteza.
— Ale przekonująca — odparła Ela. — Czuję, że jest prawdziwa. Tak wiele wyjaśnia.
— Mnie też się tak wydaje. Musimy porozmawiać o tym z ludźmi, na których wywrze największy wpływ.
— Gdzie jest Sadownik? Z nim możemy porozmawiać.
— I z Człowiekiem, i Korzeniakiem. Trzeba przedstawić ten pomysł ojcowskim drzewom.
— Trafi to w nich jak huragan — mruknęła Ela. I nagle jakby zdała sobie sprawę ze znaczenia własnych słów. — To ich zaboli. Naprawdę. Dowiedzą się, że cały ich świat to tylko projekt terraformacji.
— Coś więcej niż ich świat — dodał Wiggin. — Oni sami. Trzecie życie. Descolada dała im wszystko: to, czym są i podstawowe zasady ich życia. Pamiętasz, najbardziej prawdopodobna teoria stwierdza, że ewoluowali jako ssakopodobne istoty i kopulowali bezpośrednio, samce i samice. Pół tuzina małych matek naraz ssało życie z męskich organów płciowych. Tacy byli. Descolada przebudowała ich, wysterylizowała samce do chwili, kiedy zamienią się w drzewa.
— Sama ich natura…
— Nam też trudno było uwierzyć, że tak wiele naszych zachowań wynika z ewolucyjnej konieczności. Nadal wielu ludzi nie chce się z tym pogodzić. Jeśli nawet się okaże, że to prawda, czy myślisz, że pequeninos przyjmą ją z taką radością jak cuda podróży kosmicznych? Co innego zobaczyć istoty z innego świata, a co innego dowiedzieć się, że nie stworzył ich Bóg ani ewolucja, ale jakiś naukowiec z innej planety.
— Ale jeśli to prawda…
— Kto wie, czy prawda. Wiemy tylko, że teoria jest użyteczna. Ale dla pequeninos może się okazać zbyt przerażająca, by kiedykolwiek zechciały w nią uwierzyć.
— Niektórzy znienawidzą cię, jeśli im powiesz — wtrąciła Wang-mu. — Ale inni będą zadowoleni.
Wszyscy spojrzeli na nią znowu… a przynajmniej symulacje Jane to uczyniły.
— Wiesz o czym mówisz, prawda? — mruknął Wiggin. — Ty i Hań Fei-tzu dowiedzieliście się właśnie, że wasz lud został genetycznie poprawiony.
— I zniewolony równocześnie — dokończyła Wang-mu. — Dla mnie i mistrza Hana oznaczało to wolność. Dla Qing-jao…
Читать дальше