— Człowieku, robimy wszystko co w naszej mocy, by ocalić i ludzi, i pequeninos. Jeśli to możliwe, postaramy się ocalić nawet wirusa descolady. Ela i Novinha są specjalistkami w swej dziedzinie. Tak samo jak Grego i Quara. Ale na razie, proszę, zaufaj nam i nie powtarzaj tego nikomu. Proszę. Jeśli ludzie i pequeninos zrozumieją, jakie zagraża nam niebezpieczeństwo, zanim potrafimy je zażegnać, rezultaty będą gwałtowne i straszne.
Nic więcej nie mógł powiedzieć. Ruszył do pola upraw eksperymentalnych. Przed zmrokiem on i Sadownik zakończyli pomiary, po czym spalili i oczyścili całe pole. Żadne większe molekuły nie przetrwały wewnątrz bariery destrukcyjnej. Zrobili wszystko, by mieć pewność, że descolada zapomniała o wszystkim, czego mogła się nauczyć na tym obszarze.
Nie mogli tylko pozbyć się wirusów w komórkach własnych organizmów. A jeśli Quara miała rację? Jeśli descolada wewnątrz bariery zdołała „opowiedzieć” wirusom, przenoszonym w ciałach Endera i Sadownika, czego się dowiedziała z tej nowej odmiany ziemniaków? O blokadach, które usiłowały wprowadzić Ela i Novinha? O sposobach ich pokonania?
Jeśli descolada naprawdę jest inteligentna, jeśli dysponuje językiem dla rozpowszechniania informacji i przekazywania wzorców zachowania… jak Ender, czy ktokolwiek może zachować nadzieję na końcowe zwycięstwo? Wirusy mogą się bowiem okazać najbardziej elastycznym gatunkiem, najlepiej przystosowanym do zdobywania nowych światów i eliminacji rywali silniejszych niż ludzie, prosiaczki, robale czy jakiekolwiek stworzenia żyjące na zasiedlonych planetach. Z tą myślą Ender kładł się do łóżka, ta myśl dręczyła go nawet gdy kochał się z Novinhą. Chciała go pocieszyć, jakby to on, nie ona, niósł na barkach troski tego świata. Próbował się usprawiedliwiać, lecz szybko pojął, że to daremne. Po co do jej zmartwień dodawać swoje własne?
Człowiek wysłuchał słów Endera, nie mógł jednak przystać na jego prośbę. Milczeć? Nie wtedy, kiedy ludzie tworzą nowe wirusy, które grożą zmianą cyklu życiowego pequeninos. Oczywiście, Człowiek nic nie powie niedojrzałym braciom i żonom. Może jednak — i zrobi to — powiedzieć wszystkim ojcowskim drzewom na Lusitanii. Mają prawo wiedzieć, co się dzieje, i wspólnie postanowić, co robić, jeśli w ogóle.
Przed zmrokiem każde ojcowskie drzewo wiedziało to, co Człowiek o planach ludzi i o tym, na ile — jego zdaniem — można im zaufać. Większość zgodziła się z nim: na razie pozwólmy ludziom kontynuować badania. Ale trzeba uważnie obserwować i przygotowywać się do chwili, która może nadejść — choć mamy nadzieję, że nie nastąpi ona nigdy — kiedy ludzie i pequeninos przystąpią do wojny przeciw sobie. W tej walce nie mamy szans, jednak nim ludzie nas wybiją, może znajdzie się sposób, by niektórzy uciekli.
Przed świtem ułożyli plany i porozumieli się z królową kopca, jedynym pozaludzkim źródłem zaawansowanej techniki na planecie. I nim kolejny dzień dobiegł końca, rozpoczęła się już budowa kosmolotu, który mógłby opuścić Lusitanię.
ROZDZIAŁ 7
SEKRETNA DRUHNA
Czy to prawda, że za dawnych dni, kiedy wysyłałyście kosmoloty, by zasiedlać nowe światy, zawszy mogłyście ze sobą rozmawiać, jakbyście stały w tym samym lesie?
Zakładamy, że tak samo będzie z wami. Kiedy wyrosną nowe ojcowskie drzewa, będą dla was obecne. Odległość nie ma wpływu na połączenia filotyczne.
Ale czy będziemy połączeni? Drzew nie wyślemy w podróż. Tylko braci, kilka żon i setkę małych matek, by zrodziły nowe pokolenia. Podróż potrwa dziesiątki lat. Gdy tylko dotrą na miejsce, najlepsi z braci zostaną przeniesieni do trzeciego życia, ale minie przynajmniej rok, nim pierwsze z ojcowskich drzew wyrośnie tak, by spłodzić młode. Skąd ten pierwszy ojciec w nowym świecie będzie wiedział, jak do nas przemówić? Jak go powitamy, nie wiedząc, gdzie się znajduje?
Pot ściekał po twarzy Qing-jao. Pochylała się, a krople spływały po policzkach, pod oczami, grzbietem nosa. Stamtąd pot kapał w mętną wodę, zalewającą ryżowe pola albo na nowe roślinki, sterczące tuż nad powierzchnią.
— Dlaczego nie wytrzesz twarzy, świątobliwa?
Qing-jao podniosła głowę, sprawdzając, kto znalazł się dostatecznie blisko, żeby się do niej odezwać. Zwykle ludzie, zajęci słusznym trudem, odsuwali się od niej. Obecność bogosłyszącej wprawiała ich w zakłopotanie.
To była dziewczynka, młodsza od Qing-jao — może czternastoletnia. Miała chłopięcą sylwetkę i bardzo krótko ścięte włosy. Była w niej jakaś otwartość, całkowity brak nieśmiałości, co Qing-jao wydało się dziwne i niezbyt miłe. Z początku zamierzała ją zignorować.
Ale to byłoby arogancją. To tak, jakby powiedziała: ponieważ jestem bogosłyszącą, nie muszę odpowiadać, kiedy się do mnie zwracają. Nikt się nie domyśli, że nie odpowiada, gdyż myślenie o czymkolwiek poza niemożliwym do wykonania zadaniem, powierzonym przez wielkiego Hań Fei-tzu, sprawia jej niemal fizyczny ból.
Odpowiedziała więc… ale pytaniem.
— Dlaczego powinnam wytrzeć twarz?
— Czy cię nie łaskocze? Ten pot, ściekający po twarzy? Czy nie zalewa ci oczu i nie piecze?
Qing-jao opuściła głowę i na chwilę wróciła do pracy. Tym razem zwracała uwagę na to, co czuje. Rzeczywiście, łaskotało, a pot piekł w oczy. Nieprzyjemne i irytujące uczucie. Qing-jao wyprostowała się powoli… i zauważyła, jaki ból to sprawia, jak grzbiet protestuje przeciwko zmianie pozycji.
— Tak — powiedziała. — Łaskocze i piecze.
— Wytrzyj go — poradziła dziewczynka. — Rękawem.
Qing-jao spojrzała na rękaw. Był już przesiąknięty potem z jej rąk.
— Czy wycieranie pomaga? — zapytała.
Teraz dziewczynka odkryła coś, co wcześniej nie przyszło jej zupełnie do głowy. Zastanawiała się przez krótką chwilę, potem otarła rękawem czoło.
Uśmiechnęła się.
— Nie, świątobliwa. Ani trochę nie pomaga.
Qing-jao posępnie kiwnęła głową i wróciła do pracy. Jednak łaskotanie spływającego potu, pieczenie oczu i ból grzbietu przeszkadzały teraz o wiele bardziej. Niewygody pozwoliły zapomnieć o dręczących myślach… choć raczej powinno być odwrotnie. Dziewczynka powiększyła jej cierpienia, zwracając na nie uwagę… A jednak, paradoksalnie, uświadamiając Qing-jao cierpienia ciała, uwolniła ją od pytań oblegających umysł.
Qing-jao wybuchnęła śmiechem.
— Czy ze mnie się śmiejesz, świątobliwa? — zapytała dziewczynka.
— Dziękuję ci na swój sposób — wyjaśniła Qing-jao. — Choć tylko na chwilę, ale uniosłaś ciężkie brzemię z mego serca.
— Śmiejesz się ze mnie, bo poradziłam ci, żebyś otarła czoło, chociaż to wcale nie pomaga.
— Powiedziałam, że nie dlatego się śmieję — powtórzyła Qing-jao. Wyprostowała się i spojrzała dziewczynce w oczy. — Ja nie kłamię.
Dziewczynka wydawała się speszona, ale nawet w połowie nie tak jak powinna. Kiedy bogosłyszący mówił tonem, jakiego użyła właśnie Qing-jao, inni natychmiast kłaniali się i okazywali szacunek. Lecz ta mała wysłuchała tylko, rozważyła słowa Qing-jao i skinęła głową.
Qing-jao mogła wyciągnąć tylko jeden wniosek.
— Czy również jesteś bogosłyszącą? — zapytała. Dziewczynka szeroko otworzyła oczy.
— Ja? — zdumiała się. — Oboje moi rodzice są niskiego stanu. Ojciec rozrzuca nawóz na polach, a matka zmywa w restauracji.
Oczywiście, to niczego nie dowodziło. Wprawdzie bogowie najczęściej wybierali dzieci bogosłyszących, lecz niekiedy przemawiali do takich, których rodzice nigdy nie słyszeli boskiego głosu. Wierzono jednak powszechnie, że bogowie nie interesowali się dziećmi bardzo niskiego stanu. I rzeczywiście, rzadko przemawiali do tych, których rodzice nie byli wszechstronnie wykształceni.
Читать дальше